De patriarcha Ratiboriense Joanne. Pochwała ks. Szywalskiego z okazji 60. rocznicy jego święceń kapłańskich
Ksiądz Łukasz Libowski przedstawia sylwetkę prałata Jana Szywalskiego (na zdj.) na 60-lecie jego święceń kapłańskich.
Nie wzięliśmy się, szanowni Państwo, na tym Bożym świecie wraz z całym, takim, a nie innym naszym uposażeniem, wraz z określoną naszą konstytucją znikąd; tacy, jacy jesteśmy, z naszym podejściem do życia i z naszym charakterem, nie wpadliśmy do strumienia teraźniejszości, wyskoczywszy z jakieś próżni – a przecież, myślę, często o tym nie pamiętamy. Skąd się zatem tu i teraz wzięliśmy, skądeśmy do tego czasu i do tego miejsca przywę-drowali? Wiele, prawdę rzekłszy, mamy matek, wiele jest macierzy, które nas powiły, które na świat nas wydały: odsłaniają się nam one zależnie od perspektywy, w jakiej sobie się przyglądamy. I Bóg jest bowiem naszą matrix, i natura, i kultura; owszem, mamy matki biologiczne, ale właściwie naszymi matkami – przy takim poszerzonym rozumieniu słowa „matka”, które tu proponuję – są oboje nasi rodzice i całe nasze rodziny, naszymi matkami są nasz dom i środowisko, w którym się chowaliśmy. Tym naszym matkom, drodzy Państwo, zawdzięczamy wszystko: a na pewno znacznie więcej niż nam się zrazu wydaje, że od nich wzięliśmy, żeśmy od nich dostali. Gdy o mnie chodzi, to z upływem czasu widzę to coraz wyraźniej. I nie uważam, żeby trzeba się nam było tego wstydzić; raczej skłonny byłbym stwierdzić, iż wpierw należy to sobie jasno uzmysłowić i że potem trzeba to czcić i szanować.
Zacząłem od takiej, skonstatować można, metafizycznej refleksji, ponieważ chcę dziś w związku z tym, o czym w onym rozważaniu powiedziałem, wyznać Państwu coś intymnego: chcę opowiedzieć nieco o jednej z moich macierzy, o jednej – by podać tu inne jeszcze obrazy, wyrażające, w moim przekonaniu, to samo – z moich ojczyzn, o jednym z moich domów: chcę mianowicie opowiedzieć o świetnie, sądzę, Państwu znanym z publikowanych do niedawna na łamach NR felietonów ks. Janie Szywalskim. Przynaglają mnie do takiego osobistego wynurzenia moje sumienie i serce – w związku z dostojną i szacowną rocznicą, jaką w tych dniach ks. Jan obchodzi: w związku z 60-leciem jego święceń kapłańskich. Niezmiernie ważne miejsce zajmuje człowiek ten, mój proboszcz, mój chrzciciel, kapłan, który związał mnie z Bogiem, mój duchowy mistrz, mój przewodnik po owej rozległej i urodziwej krainie, którą zowiemy chrześcijańską egzystencją, w moim życiu: to on mnie w dużej mierze sobą naznaczył – jestem woskiem, w którym on, signum, pieczęć, odcisnął swój wzór. Niniejszym, tym niezgrabnym pisaniem, tym potokiem słów bijących, tryskających z zapamiętałego w radosnej wdzięczności umysłu uwielbiam za niego, ks. Szywalskiego, Boga, a jemu, ks. Szywalskiemu, składam, jak sobie wyobrażam, stokrotne, najserdeczniejsze dzięki. Oczywiście – żeby nikt nie ważył się myśleć inaczej: tej macierzy, Jana Szywlaskiego, jestem dzieckiem niewydarzonym, nieudanym; onej matki jestem płodem poronionym. Bo przecież to wiele, które od niej ze względu na zrodzenie z niej, z uwagi na pochodzenie od niej otrzymałem, dawno już – z własnej jeno, z własnej wyłącznie winy – zepsułem, bezpowrotnie już zniszczyłem, zaprzepaściłem, zmarnowałem; wiem o tym doskonale i z tego powodu smucę się, płaczę.
Oznajmiłem: chcę opowiedzieć o ks. Janie. Co zatem z tajemnicy i zagadki, którą mąż ów stanowi, jest, jak mniemam, najważniejsze – w tym sensie najważniejsze, iż całą tę tajemnicę i zagadkę, iż całe owo przepastne misterium udatnie, w niczym mu nie uchybiając, w moich oczach streszcza? Otóż kiedy myślę o ks. Szywalskim, przychodzi mi do głowy – a to się u mnie rzadko zdarza, a nawet chyba wcale się to u mnie nie zdarza, o czym Państwo także teraz boleśnie się przekonujecie – jedno tylko, jedno jedyne słowo i żadne inne: dobro. Tak, mili Czytelnicy, ks. Jan – jest to dla mnie epifania dobroci, jest to dla mnie emanacja, hipostaza, dobra; to wcielenia dobra, to dobro w ludzkiej postaci; to dla mnie, po prostu, człowiek dobry, bonus homo, a w tym sensie człowiek spełniony, człowiek najbardziej człowieczy, taki, który jest tym i czym, kim i czym ma być, człowiek, który zdołał zrealizować swojej powołanie, który zaktualizował swoją naturę, wypełnił swoje przeznaczenie, to, co mu pisane. I jak wielotwarzowe jest dobro, tak wielotwarzowy jest dla mnie ks. Jan; i tak, jak dobro, ponieważ mieni się rozmaicie, jest veluti diamentum, jakoby diament, tak veluti diamentum jest ks. Szywalski, którego widziałem i którego, jeśli wolno mi to tak ująć, doświadczyłem rozbłyskującego wielorako. Oto garść ciekawszych, mam nadzieję, tych jego rozbłysków – wszystkich nie da się, niestety, a może stety właśnie, przedstawić.
A więc, szanowni Państwo, znam ks. Jana rozbłyskującego: ciepłem, serdecznością, zrozumieniem, akceptacją człowieka i świata, takimi, jakimi są – kiedy, co często mu się, przyznaję, zdarzało i zdarza, opowiadał i opowiada o rozmaitych ludziach, w tym o księżach, o ich cechach, w tym o ich przywarach, i o ich perypetiach, historiach, kiedy relacjonował i relacjonuje różne epizody ze swojego życia, różne sytuacje i wydarzenia, kiedy wspominał i wspomina rozmaite swoje przygody i przypadki; uwagą – kiedy kiedyś jako ministrantowi ściskał mi w czasie mszy na znak pokoju rękę, jednocześnie patrząc mi głęboko w oczy, kiedy cały, bez reszty zupełnie zanurzony był w modlitwie, czy to osobistej, czy liturgicznej, kiedy niewzruszony, w skupieniu słuchał mojego wyznania w konfesjonale albo, zwyczajnie, czyjeś wypowiedzi czy wywodu, w którym pragnął się zorientować, połapać; olśniewającą inteligencją, inspirującą mądrością – kiedy udzielał i udziela błyskotliwych odpowiedzi na spontanicznie, w toku rozmowy stawiane mu zapytania; zadowoleniem – kiedy wszystko, co przed–siębrał, było się powiodło i udało, kiedy w pewien letni, wakacyjny dzień jechaliśmy na rowerach do Markowic w odwiedziny do ks. Mariana Żagana, kiedy pokazywał zdjęcia z jakiegoś wyjazdu albo sweter w kratę, który przyniosło mu Dzieciątko; zachwytem – kiedy prawie wykrzykiwał, nie mogąc powściągnąć entuzjazmu, „Nieprawdopodobne, niebywałe!” w czasie spektaklu Opowieści Hoffmanna, który oglądaliśmy razem w Operze Wrocławskiej, kiedy zajadał się bożonarodzeniową kaczką, popijając ją winem, kiedy lizał „pobożne” lody na pielgrzymce z głuchymi na Anabergu; uśmiechem i humorem – kiedy opowiadał żarty podczas wyjazdów z parafianami, kiedy w towarzystwie robił jakieś sympatyczne przytyki czy docinki, kiedy nie mógł właściwie rozjechać jakiegoś skrzyżowania i ciągle wracał na to samo miejsce, kiedy wygłaszał odpustową Tischrede, kiedy filuternie komplementował panie; wzruszającym przejęciem i troską – kiedy wyznawał mi, że nie rozumie już ludzi i w ogóle rzeczywistości, że nie wyobraża sobie, iż obecnie miałby zaczynać kapłaństwo, że cieszy się z tego, iż nie musi być już za nic odpowiedzialnym i że wreszcie może robić już to tylko, co chce, kiedy stawał w obronie kogoś albo czegoś, kiedy szukał pojednania i zgody, kiedy dowiedział się, że jako ksiądz będę dalej studiował; zdumiewającą wolnością, rozbrajającą swobodą – kiedy przychodził o kilkadziesiąt minut spóźniony na umówione nasze spotkanie, kiedy zostawił mnie w samochodzie na środku skrzyżowania, idąc pytać o drogę, kiedy zaimprowizował tekst ewangelii o narodzeniu Chrystusa podczas chrztu, kiedy mi oznajmił, że jest już gotów umrzeć. Takiego właśnie ks. Szywalskiego, mili Państwo, znam, takiego ks. Jana pamiętam, takiego ks. Jana na drodze swojego życia spotkałem, o takim ks. Janie – z jednej strony, by uczynić zadość sprawiedliwości, z drugiej zaś strony, ze względu na uczciwość względem samego siebie, aby z samym sobą być w zgodzie – tu tedy zaświadczam. I bardzom z tego świadectwa, że mogę je wygłosić, rad.
Muszą Państwo wiedzieć, że niezmiernie cieszy mnie, iż na jesieni swojego życia ura–czył sobą mój ks. Szywalski nas wszystkich, cały bez mała powiat raciborski, że dał się poznać większej liczbie ludzi aniżeli ta, którą stanowi jedna parafia. W pewnym sensie uczyniło to go proboszczem, a jeśli nie proboszczem, to na pewno duszpasterzem nas wszystkich; choć i bez tych artykułów w NR kimś takim już chyba dawno był. Dlatego tytułuję tak, a nie inaczej ten tekst – mocno, z przytupem, wiedząc, że będzie to ks. Janowi miłe i przyjemne. Bo też i takie, miłe i przyjemne, ma to w końcu dlań być – wszak to pochwała.
Benedice nobis, pater, et pro nobis, filiis tuis filiabusque, ora!
Lat temu sporo do tyłu, ksiądz Szywalski mnie i moją przyszłą żonę uczył religii w salce na tyle kościoła. Mamy pierwszokomunijne obrazki z Jego podpisem.