Ślązak na wakacjach
Jeszcze trzy miesiące temu nikt z nas nie wiedział, czy w ogóle gdziekolwiek w tym roku uda się pojechać na wakacje, by odpocząć. Epidemia koronawirusa wywróciła nasze życie do góry nogami. Zamknęliśmy się w domach, do sklepu wychodziliśmy tylko po najpotrzebniejsze rzeczy, miejskie uliczki, płyty rynków, kościoły świeciły pustkami.
Redakcyjna koleżanka Agnieszka Kaźmierczak wróciła niedawno z urlopu. Spędziła go w Polsce. Poprosiłem ją o spisanie własnych wrażeń z pobytu. Zwłaszcza dotyczących traktowania Ślązaków. Bo w ostatnich miesiącach czytaliśmy w mediach internetowych o rzekomym prześladowaniu Ślązaków w innych regionach Polski, co związane miało być z dużo większą skalą zakażalności na koronawirusa na Śląsku aniżeli w innych województwach. I choć internety swoje (a za nimi niektórzy politycy, szukający wzrostu poparcia za pomocą obrony Śląska i Ślązków przed prześladowaniami), to rzeczywistość zdaje się nie potwierdzać potężnej rzekomo skali zjawiska prześladowań Ślązaków. Sam rozpytałem wśród wielu znajomych, którzy wyjechali na krajowe wakacje w inne regiony kraju, jak to wyglądało w ich przypadku. Na kilka osób, które zdecydowały się odpowiedzieć na moje pytanie, tylko jedna przyznała, że kiedy hotelarz dowiedział się, że dzwoniąca osoba jest ze Śląska, miała ona problem z uzyskaniem rezerwacji w hotelu. W pozostałych przypadkach osoby, które spędziły urlop czy to nad morzem, w górach czy Warszawie, żadnych problemów nie doświadczyły. Kiedy w czerwcu wyskoczyłem na kilka dni w Tarty i Pieniny, również nie miałem do czynienia z żadnymi zaskakującymi sytuacjami. A jak w przypadku naszej dziennikarki? Poniżej jej relacja. Artur Marcisz
Wypad na Mazury
Jeszcze trzy miesiące temu nikt z nas nie wiedział, czy w ogóle gdziekolwiek w tym roku uda się pojechać na wakacje, by odpocząć. Epidemia koronawirusa wywróciła nasze życie do góry nogami. Zamknęliśmy się w domach, do sklepu wychodziliśmy tylko po najpotrzebniejsze rzeczy, miejskie uliczki, płyty rynków, kościoły świeciły pustkami. Ba! Na drogach samochodów tyle, że zliczyć je można było na palcach jednej ręki. Tak było. W końcu przyszedł czas wakacji, wyborów prezydenckich, rząd zluzował obostrzenia i nasze zawieszone w próżni plany wakacyjne zaczęły się na nowo krystalizować.
Ja z moim mężem również mieliśmy w planach „gdzieś” pojechać. Nie dlatego, że mieliśmy po prostu taki kaprys, czy dlatego, że to nasza coroczna tradycja. Nie. Po prostu chcieliśmy odpocząć psychicznie od tego, co działo się w ostatnich miesiącach. I założę się, że większość, która zdecydowała się w tym roku na jakiś wyjazd wyjechała z tego samego powodu – żeby głowa mogła nieco odetchnąć. Praca nie wymęczyła nas tak bardzo jak codzienne bombardowanie informacjami typu: jak to jest źle, tragicznie, jak bardzo zły jest Śląsk, że Śląsk to największe siedlisko koronawirusa, że codziennie umierają ludzie, że bijemy rekordy zachorowalności... Przed totalnym zwariowaniem uchroniło nas ograniczanie oglądania i słuchania o wirusie.
Celem naszej podróży nie było jednak żadne z popularnych na wakacje miejsc na mapie Polski, typu góry czy morze. Wiedzieliśmy, że co roku w tych miejscach jest tłoczno i drogo, a epidemia koronawirusa raczej nic nie zmieni. I nie wiem, skąd tak wielkie zaskoczenie w mediach, że na szlaku na Morskie Oko setki osób dziennie, że plaże nad Bałtykiem zatłoczone. Przecież to norma każdego roku... Celem naszej podróży były Suwałki. Przyznacie, że mało popularny kierunek, jeśli chodzi o wczasy. Mazury owszem, ale Suwałki?
Wybieranie mniej popularnych kierunków na wczasy, szczególnie teraz, w dobie koronawirusa ma swoje plusy. Po pierwsze – mniejszy tłok, po drugie – niższe ceny, po trzecie – większy spokój. Jadąc tam owszem, mieliśmy obawy. Naczytaliśmy się o dewastowanych samochodach na śląskich tablicach, o niemiłych komentarzach, o cenach z kosmosu, a nawet o anulowaniu rezerwacji ze względu na to, że jest się ze Śląska... Dla większego komfortu psychicznego chcieliśmy, by nasz ośrodek posiadał prywatny parking. Już pierwszego dnia pobytu przekonaliśmy się, że większość historyjek krążących w sieci to nadmuchane bzdury. Właściciele przyjęli nas ciepło i serdecznie, nikt nie robił nam żadnych kłopotów ze względu na pochodzenie, nikomu nie przeszkadzał nasz samochód będący na śląskich tablicach. Parkowaliśmy na kilku parkingach nie tylko w samych Suwałkach, ale także w okolicznych miejscowościach i nigdzie nie spotkała nas żadna przykrość. Nie mieliśmy też żadnego problemu ze znalezieniem miejsca postojowego. Otaczały nas lasy, jeziora, bociany, krowy i wszechobecne czyste powietrze. Raj na ziemi, uczta dla oczu i odpoczynek dla głowy i reszty ciała.
Ceny za posiłki? W normie. Porządny obiad na 2 osoby byliśmy w stanie zmieścić w kwocie 50/60 zł. Skąd zatem legendarne ceny za dorsza w cenie 100 zł? Owszem, są knajpy, które serwują dania w takich cenach, ale nikt nie każe przecież się tam stołować. Kolejna rzecz – paragony. Sprawdzajcie swoje paragony, szczególnie biorąc jedzenie na wagę. Łatwo jest się pomylić, a w okresie wakacyjnym, gdy w wielu knajpach młodzież sobie dorabia, pomyłki są na porządku dziennym. Nie róbmy więc wielkich oczu i nie płaćmy w ciemno, tylko najpierw sprawdźmy, czy nie zaszła jakaś pomyłka.
Trasa ze Śląska na Suwałki była bardzo długa i czasochłonna. Jak można się domyślić, musieliśmy robić postoje. I na nich również nie spotkaliśmy się z żadnymi nieprzyjemnościami. O obecności wirusa przypominały nam jedynie maseczki w sklepach czy stacje do dezynfekcji rąk. Życie toczyło się jednak spokojnie i normalnie. Dzieci bawiły się w miejskich fontannach, ludzie spacerowali po centrum, restauracje przyjmowały gości. Będąc tak daleko od domu, z zaprogramowanych stacji radiowych w samochodzie odbierała nam tylko jedna – która ku naszemu zadowoleniu wiadomości podawała, ale rzadko. Miało się wrażenie, że udało nam się wrócić do czasów sprzed wirusa. Wybór mało popularnego miejsca na wakacje okazał się być strzałem w dziesiątkę. I polecam taki ruch każdemu. Dobrze Wam to zrobi.
W drodze powrotnej, gdy stacje radiowe w samochodzie znów zaczęły odbierać, natrafiliśmy na wiadomości. I znów się zaczęło... „Ponad pół tysiąca zakażonych”... PÓŁ TYSIĄCA. Pomyślałam – dlaczego nie powiecie ponad 500 osób? Przecież takie liczby już się zdarzały. Brzmi to mniej groźnie niż słuchanie hasła „pół tysiąca”. Słysząc to nie masz przed oczami liczby 500 a 1000. I naszła mnie ochota na zawrócenie z trasy prowadzącej do domu.Agnieszka Kaźmierczak