Weteran wśród aniołów
51 dni spędzonych w raciborskim oddziale covidowym to wystarczająco dużo czasu na przemyślenia i wystarczająco dużo na ocenę pracy służby zdrowia. – Niech się na ten temat wypowiadają ci, którzy byli w szpitalu i na co dzień widzieli jak ci ludzie pracują. Ja powiem jedno: oni walczą o każdego pacjenta i przeżywają każdą śmierć, pracują w nieludzkich warunkach, są często opluwani i wyzywani i wszystko znoszą z anielską cierpliwością – mówi Ryszard Rzytki.
Pan Ryszard był jednym z tych pacjentów, którzy trafili do raciborskiego szpitala w najbardziej gorącym okresie, bo w połowie kwietnia. Teraz wie, że miał dużo szczęścia, bo zajął wtedy ostatnie wolne łóżko. Jest też przekonany, że lepiej trafić nie mógł, bo z taką opieką jeszcze się nie spotkał. – Nawet przez chwilę nie miałem żadnych złych myśli. Wiem, że niektórzy ludzie tak do tego podchodzą, że do szpitala lepiej nie iść, bo już się z niego nie wyjdzie, ale ja się nie bałem – tłumaczy mieszkaniec Studziennej.
Ja pana chcę stąd wyciągnąć
Nie wiadomo jak wirus dostał się do wielopokoleniowej rodziny Rzytkich, która starała się ograniczać kontakty ze światem zewnętrznym do minimum. Zachorowali wszyscy, ale najgorzej zniósł chorobę pan Ryszard. – Zadzwonił do mnie kolega, z którym gram w orkiestrze i pyta: kaj robimy próba, a ja byłem tak słaby, że słowa z siebie nie umiałem wydusić. Wszyscy myśleli, że jak leżę w łóżku to seriale na Netflixie oglądam, ale nie miałem na to siły – tłumaczy. Gdy pulsoksymetr wskazał, że saturacja wynosi 83%, rodzina zadzwoniła po pogotowie.
– Jak mnie zabierali do karetki to wybiegła synowa i mówi: tato, trzymaj się! A ja byłem już pod tlenem i nie mogłem jej nic odpowiedzieć, ale bardzo mnie te jej słowa wzruszyły i no postanowiłem się trzymać
– wspomina.
W niedzielny wieczór pan Ryszard trafił na oddział wewnętrzny II, gdzie od razu podłączono go pod tlen. W poniedziałek rano przy łóżku nowego pacjenta pojawiła się doktor Katarzyna Orszulik. Usiadła obok niego, chwyciła za rękę i z przekonaniem powiedziała: panie Rzytki, ja pana chcę stąd wyciągnąć. To były pierwsze słowa otuchy, których bardzo potrzebował. Potem zjawiły się pielęgniarki, które mierzyły temperaturę, cukier, pobierały krew i odpowiadały na każde pytanie. – Patrzyłem na te dziewczyny i podziwiałem je, bo tyle godzin w tych kombinezonach i nawet łyka wody się napić nie mogły. A żadna nie oglądała się na drugą. Jak była pani doktor to ona też wynosiła baseny, pomagała chorym, wszyscy tak samo pracowali. Opiekowali się nami jak najlepiej potrafili i ja się tam czułem, jak w rodzinie. Jak pani ordynator szła na urlop to przyszła do mnie i mówi: wie pan jaką mamy umowę? Pan tu na mnie czeka! I zaczekałem – podsumowuje pan Ryszard.
Przez pierwsze dwa tygodnie był tak osłabiony, że pił tylko nutridrinki. Potem, z dnia na dzień odzyskiwał powoli siły i apetyt. – Jak rodziny przynosiły dla swoich bliskich jedzenie, to wszyscy się nim dzielili. Na posiłki w szpitalu nie mogliśmy narzekać, ale nieraz człowiek miał ochotę na coś domowego. Żona robiła mi kanapki z salcesonem i salami, a synowa piekła chałki. Syn nagrywał filmiki, żebym widział co tam u nich w domu. Oglądam taki jeden, a oni wszyscy siedzą pod wiatą na podwórku tacy smutni, to mu napisałem żeby jeszcze raz przysłał, ale weselszy. Następny dostałem jak wszyscy mi machają i się śmieją. I tak zostałem reżyserem na odległość – opowiada pan Rzytki i dodaje, że wielu pacjentów chciało podziękować pracownikom szpitala za ich pracę, choćby zwykłymi czekoladkami, ale przepisy obowiązujące w części covidowej na to nie pozwalały. Na szczęście bliscy mogli zobaczyć członków swoich rodzin podchodząc pod okna szpitala. Z każdych takich odwiedzin pan Ryszard był rad, choć na rozmowy trzeba było zaczekać.