Marek Kurpis. Wuefista – Milioner [30 lat Nowin]
O tym, co miał Racibórz początku lat 90., a czego nie miał Kędzierzyn, „luksusach” na jakie mógł sobie pozwolić początkujący wuefista oraz budowaniu sportowej potęgi „Piętnastki” rozmawiamy z wicestarostą powiatu raciborskiego Markiem Kurpisem.
– Siedzimy w gabinecie wicestarosty. Czy Markowi Kurpisowi z 1992 roku w ogóle przyszło do głowy, że zrobi karierę w samorządzie?
– Nie było wtedy takich myśli. To był trzeci rok pracy w zawodzie nauczyciela wychowania fizycznego i drugi zakład pracy. W 1990 roku pracowałem w Polskiej Cerekwi. Tutaj ciekawostka – w tamtym czasie do szkoły kierowało kuratorium. I tak było też w moim przypadku.
– To jak pan znalazł się w Raciborzu?
– Trafiłem do Polskiej Cerekwi, ale ciągnęło mnie do Raciborza. Bywałem tutaj co tydzień – dwa. Pamiętam, że Mariusz Kaleta powiedział mi wtedy, że Marek Lato będzie wyjeżdżał do Szwajcarii i może jest szansa, bo będzie wolne miejsce. No i poszedłem wtedy do dyrektora Mirosława Lenka z pytaniem, czy jest szansa przeniesienia. No i się udało. To były piękne lata. W tamtym czasie do „Piętnastki” przyszła spora grupa młodych nauczycieli wuefu po Studium Nauczycielskim. To było 8 – 9 osób. Rok wcześniej pracę rozpoczęli Grzegorz Wachowski i Piotrek Dastig, też po SN-ie. Była jeszcze Irka Noga po krakowskim AWF. Mieliśmy bardzo fajną ekipę, choć warunki pracy były trudniejsze niż teraz.
– Ile wtedy zarabiał taki początkujący nauczyciel?
– We wrześniu 1991 roku zarabiałem 785 tys. zł plus 5% dodatku motywacyjnego. 1 września 1993 roku miałem 1,9 mln zł. W 1992 roku zarabiałem prawdopodobnie około 1,2 – 1,5 mln zł.
– To były te czasy, w których prawie wszyscy byli milionerami. Wiele osób, które znam, pamiętają tamte lata jako trudny okres w życiu – upadający przemysł, strach o utratę pracy, bezrobocie. Jak to było w przypadku młodych nauczycieli?
– Byliśmy jednym z ostatnich roczników po SN-ie, na który czekała jeszcze praca. Od ręki. Natomiast trudno było nam połączyć pracę w szkole ze studiami zaocznymi. Choć i tak większość z nas nie była wtedy jeszcze w związkach małżeńskich, nie mieliśmy dzieci.
– Pan pochodzi z Kędzierzyna-Koźla. Mam tam znajomego, który lubi powtarzać anegdotę, że Kędzierzyn-Koźle jest większy od Paryża, jeśli wziąć pod uwagę powierzchnię.
– Kolegę chyba trochę ponosi, choć faktycznie jest to jedno z największych obszarowo miast Polski. Jednak gdy w 1988 roku przyjechałem do Raciborza złożyć papiery na studia, Racibórz mnie urzekł.
– Co było takiego urzekającego w ówczesnym Raciborzu?
– Był czysty. Był zielony. No i urzekły mnie podwórka, szczególnie te spółdzielni mieszkaniowej przy ulicy Słowackiego. No i dało się tu odczuć również klimat miasta ze starą zabudową. Kędzierzyn to miasto, które powstało przy węźle kolejowym. Gdyby w Raciborzu nie zrobiono w XIX wieku mostu kolejowego, to pewnie byłoby tak jak w przypadku Kędzierzyna i Koźla, tyle że kolej miałoby Brzezie i to ono byłoby większym miastem, a sam Racibórz nie rozwinąłby się.
– Czy milioner Marek Kurpis miał jakiś samochód?
– Byłem milionerem, ale nie miałem samochodu. Miałem za to rower – kolarzówkę, którą kupiłem sobie jeszcze w latach 80. i w dużej mierze właśnie nią dojeżdżałem do pracy.
– A gdzie pan wtedy mieszkał?
– W 1990 roku został oddany do użytku dom nauczyciela przy ulicy Sudeckiej, obok szkoły na Płoni. Tam były kawalerki i jedno duże mieszkanie, w którym mieszkał pracownik kuratorium. Te kawalerki to były takie mieszkania rotacyjne, dopóki ktoś nie znajdzie sobie czegoś swojego. W 1992 roku ja załapałem się pod „szóstkę”, a moja żona Asia z siostrą bliźniaczką pod „siódemkę”. Wprawdzie znaliśmy się wcześniej, bo ona też pochodziła z Kędzierzyna i przede wszystkim byliśmy w jednej grupie na SN-ie, ale to sąsiedztwo spowodowało, że… zostaliśmy parą. Dlatego jak myślę o 1992 roku, to myślę o roku, w którym zaczęliśmy być razem. Rok później się zaręczyliśmy, a dwa lata później pobraliśmy się.
– Gdzie w tamtych latach można było chodzić na randki?
– Spotykaliśmy się dalej na różnego rodzaju imprezach. W weekendy nie było czasu, bo były zjazdy na studiach – Asia we Wrocławiu, ja w Katowicach, a później w Krakowie.
– Czyli takich klasycznych randek nie było?
– Nie pamiętam, chyba nie. Teraz to nadrabiamy…
– Na razie mamy sielankę. A czy było coś trudnego?
– Jak mawiał klasyk, ciężko było tylko od pierwszego do pierwszego. Byliśmy po studium nauczycielskim, nie byliśmy magistrami. To wiązało się z niższym wynagrodzeniem. Jednocześnie studia zaoczne wiązały się dla nas z dosyć dużymi kosztami. Dojazdy pociągami, pewnie na owe czasy niedrogie, jednak powodowały trudności w budżecie początkującego nauczyciela. Ale pojawiały się też delegacje. Tutaj nieoceniona była pani Danusia Wal z sekretariatu „Piętnastki”. Pani Danusiu, jakaś delegacja? Słuchajcie, na razie nie ma, nie ma, a nagle: bach, jest. Żyliśmy skromnie, ale nie potrzebowaliśmy wsparcia od rodziców. Zresztą już od drugiego roku studium nauczycielskiego nie brałem pieniędzy od rodziców. To był taki prestiż, samemu się utrzymywać.
– Jak się pan utrzymywał, gdy nie był pan jeszcze nauczycielem?
– Pracowałem z kolegą na wagonach.
– Rozładunek?
– Nie, sprzątanie. Po 23.00 przyjeżdżał pociąg z Wrocławia. Wyjeżdżał o 5.00 rano. No i się sprzątało 2 – 3 razy w tygodniu. Od jednego składu było 10 tysięcy. To był kosmos. I tak od 23.30 do 2.00, czasem do 3.00. A potem do akademika, trzy godziny snu i na zajęcia.
– W latach 90. „Piętnastka” była potęgą sportową. Z czego to wynikało?
– W „Piętnastce” była taka zasada, że ten kto ma wuef w klasie sportowej, ten ma wychowanie fizyczne w pozostałych klasach z rocznika. Ja miałem zajęcia z chłopcami, a Irka Noga miała lekcje z dziewczynkami. To było dobre rozwiązanie, bo nie każdy uczeń szedł do klasy sportowej, a dzięki temu mieliśmy przegląd możliwości wszystkich uczniów i dało się wyłuskać tych najlepszych na zawody sportowe. Zresztą „Piętnastka” w ogóle była potęgą – w szczytowym okresie to było ponad 2000 uczniów i 170 nauczycieli. Jak dyrektor Lenk prowadził radę pedagogiczną, to naprawdę nie miał lekko.
– Gdzie takie rady były robione?
– Na stołówce, przy czym „Słoneczko” miało odrębne rady. Dyrektor miał pod górkę, tym bardziej jak wuefiści byli pobudzeni.
– Wspominał pan, że warunki pracy w szkole były wtedy trudniejsze niż dziś. W czym się to przejawiało?
– W rocznikach było wtedy po dziesięć klas. W tym była jedna klasa lekkoatletyczna i zdarzały się dwie pływackie. Tak duże natężenie pracy wymagało od nas całkowitego oddania. Ale robiliśmy to bez szemrania, nabieraliśmy doświadczenia.
– Bo jeśli chodzi o bazę dydaktyczną, to ona chyba nie zmieniła się od tego czasu: duża sala, mała sala i tzw. klamka. Choć to pewnie było za mało i dużo zajęć musieliście prowadzić na korytarzach.
– Tak, toczyliśmy o to boje z przedmiotowcami. Wtedy były co prawda tylko 2 godziny wychowania fizycznego, ale jeśli było 10 klas w roczniku, roczników było osiem, to godzin wf-u było 160. Gdzie te zajęcia przeprowadzić? Na dużej sali gimnastycznej? Brakowało miejsca – zostawał korytarz. Pamiętam, że gdy na dworze był mróz, to na sali było 16 – 17 stopni. Potem się szło na basen. Prawie wszyscy mieliśmy wtedy problemy z głosem, ale jeśli na jednej sali były 3 – 4 klasy, 120 ludzi, to inaczej nie mogło być. Pracowaliśmy dużo, bo pensum to było 18 godzin, ale maksymalna liczba godzin była zdecydowanie większa niż obecne 27. Na pewno mieliśmy po trzydzieści parę, rekordziści pod czterdzieści godzin tygodniowo. Ale byliśmy młodzi. To była inna rzecz.
– Czy w tym kieracie było miejsce na myśli o innej ścieżce kariery, o samorządzie?
– W życiu. To się stało dopiero później. W 1997 roku udało mi się zdobyć z chłopcami wicemistrzostwo Polski w czwórboju atletycznym z klasą 6c (mieli ostatnio spotkanie, na które zaprosili wychowawczynię Asię Gizowską-Kurę i mnie. To jest rocznik Jurka Halfara no i świętej pamięci Michała Rokickiego. Wspominaliśmy to). Dopiero w tamtym czasie zastanawiałem się co robić dalej. Potem pojawił się konkurs na dyrektora w Studziennej. Później konkurs na naczelnika edukacji i już poszło. Także lata 90. to Marek Kurpis – wuefista.
Wywiad przeprowadził Wojciech Żołneczko
Ludzie
Etatowy Członek Zarządu Powiatu Raciborskiego
Przewodniczący Rady Miasta Racibórz, były prezydent.
Komentarz został usunięty z powodu naruszenia regulaminu
To taka sama ckliwa historyjka jak przed wyborami, dość dawno temu, gdy były prezydent opowiadał, jak mleko roznosił. A to oznacza, że opozycja wskazała kandydata na prezydenta w następnych wyborach. Rządzą nami wuefiści.
Zawsze kulturalny i na poziomie. Etyka nie jest mu obca. Byłby świetnym starostą bo pracownicy zawsze go cenili za merytorykę i przede wszystkim kulturę osobistą i postawę z szacunkiem do innych. Powiat by zyskał ale cóż.
Wśród rozlicznych sukcesów pominął pan starosta osiągnięcia w roli nauczyciela akademickiego. Z niecierpliwością czekam na doktorat i choćby jedną publikację naukową. I tak czekam i czekam już siedem lat.