25 LAT PO POWODZI. Krystyna Świderska: Podczas fali kulminacyjnej została nam tylko modlitwa [TYLKO U NAS]
Odra była jedną z miejscowości, która bardzo mocno ucierpiała podczas powodzi w 1997 roku. Z Krystyną Świderską rozmawiamy o tym, jak wyglądały najtrudniejsze dni po nadejściu fali kulminacyjnej.
25 LAT PO POWODZI. Krystyna Świderska: Podczas fali kulminacyjnej została nam tylko modlitwa [TYLKO U NAS]
Fryderyk Kamczyk: Jak wyglądało życie w Odrze kilka godzin przed przyjściem pierwszej fali?
Krystyna Świderska. Deszcz padał już od dłuższego czasu, również dzień przed powodzią w Odrze były opady deszczu. Pamiętam, że to był poniedziałek (7.07.1997 r.), mieliśmy już informację o podwyższonym stanie wody. Później przy nieistniejącej obecnie miejscowości Kamień, woda przelewała się już przez drogę. Sytuacja zaczęła się pogarszać z godziny na godzinę, ale nikt nie zdawał sobie sprawy, że za chwilę dojdzie do ogromnej tragedii. Jako mieszkańcy Odry wielokrotnie doświadczaliśmy nadmiernej ilości wody, miejscowość jest położona nad rzeką i takie sytuacje są naturalne. My tutaj mówimy, że rzeka przychodzi się z nami przywitać. Tak było w latach 1966, 1977 czy 1985. Był nawet moment, że zaczęło świecić słońce. Myśleliśmy, że wszystko się ustabilizowało.
Okazało się jednak, że najgorsze dopiero przed Wami?
Dokładnie tak. Wieczorem zaczęło padać. Wszyscy zaczęli się zastanawiać nad dalszym rozwojem sytuacji. Powoli boisko w Odrze zapełniało się wodą. Nerwowo sprawdzaliśmy, jaki jest poziom wody. Zaczęliśmy już zabezpieczać samochody, część osób wywiozła samochody w bezpieczne miejsca.
We wtorek rano (8.07.1997 r.) ok. 9.00 sytuacja już była zła, woda podchodziła pod mój dom od strony Kamienia i zalewała naszą drogę. My mieliśmy malucha. Mój małżonek ustawił taką konstrukcję na schodach wejściowych i tyłem wjechał jak najdalej do przedsionka po to, aby nie zalało silnika, który w maluchu był z tyłu. Ewakuowaliśmy owce, wychodząc z założenia, że nie mogą przecież stać kilka dni w wodzie. Nasze stadko zaprowadziliśmy do bezpiecznego miejsca u zaprzyjaźnionych osób. To był najwyższy punkt we wsi. Z wcześniejszych lat wiedzieliśmy, że tam będą bezpieczne. Co ciekawe nasze zwierzaki były bardzo grzeczne, przeczuwały niebezpieczeństwo, nigdy jeszcze nie były takie posłuszne. Organizowaliśmy też pożywienie na kilka dni, mieliśmy świadomość, że możemy zostać odcięci od świata. Sytuacja stała się już nerwowa. Do sklepu dowieziono dodatkowy chleb. Nasz sąsiad jechał po worki i piasek. Ludzie ogólnie się organizowali, ale absolutnie nikt nie spodziewał się tego, co wydarzyło się później.
Jak wyglądał wtorek w godzinach wieczornych?
Wieczorem byliśmy już zalani i odcięci od świata. Wody ciągle przybywało. To już było straszne. Nie sposób opisać słowami komuś, kto nie przeżył takiej sytuacji, jak to wszystko wygląda, co się wtedy czuje. W domu mieliśmy dziwną atmosferę, nikt nie wiedział, co będzie dalej. W nocy zaczęło bardzo mocno lać, nie było światła, nie mieliśmy prądu. Została nam tylko modlitwa. Telefonów w tym okresie nie było. W Odrze były dwa telefony. Jeden u sołtysa, drugi w szkole. Wiedzieliśmy, że jesteśmy zdani na siebie. Proszę sobie wyobrazić ten szum wody! Fale, które uderzały w dom, intensywne opady i wiatr. Czuliśmy się, jak na morzu. Woda była w piwnicy. My zaś z mężem czuwaliśmy całą noc i mierzyliśmy poziom wody. Woda przybierała u nas do czwartej nad ranem (środa – 9.07.1997). Straszną rzeczą było ryczenie krów, których komuś nie udało się ewakuować. Było to przeraźliwe wołanie tych zwierząt o pomoc. Jak się później okazało, zwierzęta stały dwa dni w wodzie, ale przeżyły. U nas nie utopiła się żadna krowa. Utopiły się jednak kury w naszej miejscowości. My mieliśmy psa i podczas tych najgorszych dwóch dni zwierzak nic nie pił i nie jadł. Miałam też króliki.
Co było dalej?
W środę pojawiło się nawet słońce, w Odrze woda zatrzymała się na jednym poziomie. Pojawiła się nadzieja. Nie znaczy to jednak, że woda od razu zaczęła opadać. W środę przyjechała już pomoc, była straż pożarna. Przypłynął też mój brat z Rybnika, który zorganizował na prędko łódkę. W moim rejonie wszyscy byli na miejscu podczas powodzi. Nikt się nie ewakuował. W samej Odrze było różnie, część osób opuściła miejscowość jeszcze przed powodzią, część została ewakuowana. Ludzie, którzy opuścili wieś, byli również bardzo zdenerwowani, wśród nich był mój wujek, który stał w Rogowie i obserwował całe to morze. Woda zatrzymała się bowiem na naturalnym wzniesieniu płaskowyżu rybnickiego, czyli doszła aż do miejscowości Rogów. Po zejściu wody było bardzo dużo błota. W tym czasie byłam przewodniczącą koła gospodyń i mieliśmy pod opieką świetlicę, która była również zalana. Nie trudno sobie wyobrazić, jak to wyglądało. Trzeba było to od razu sprzątać, nie mogliśmy doprowadzić do tego, żeby błoto zaschło. Pomógł mi ówczesny i obecny dyrektor WOLO. Poprosiliśmy pacjentów, czy nie zechcieliby na ochotnika pomóc. Zgodzili się i przyszli do pomocy. Co ciekawe woda nie zniszczyła parkietu w świetlicy.. Niestety utraciliśmy swoje uprawy. Do moich zwierząt woziłam trawę w workach z Gorzyc. Wszystko było zniszczone i niezdatne do spożycia.
Towarzyszy pani niepokój przed wielką wodą?
Tak, ciągle w sercu mam niepokój, kiedy np. dłużej pada deszcz, a po niebie płyną ciężkie ołowiane chmury albo czytam komunikaty ze stanu wody na Odrze. Mam jednak nadzieję, że nie przeżyję już drugi raz takiego wydarzenia. Teraz blisko jest wał Polderu Buków, który w jakimś stopniu nas chroni. Trzeba jednak być świadomym zagrożenia. Na szczęście w Odrze nikt nie zginął.