Prawdziwą sztuką nie jest czynienie dobra tylko naprawianie zła [30 lat Nowin]
O dzieciństwie pełnym pokus, proboszczu, który potrafił słuchać zamiast spowiadać i marzeniach, dzięki którym wciąż pozostaje się w grze, z Ryszardem Frączkiem – wydawcą, pisarzem i politykiem rozmawia Katarzyna Gruchot.
– Od kiedy jest pan związany z Raciborzem?
– Urodziłem się w Głubczycach, gdzie mieszkałem do siódmego roku życia. Potem moja rodzina przeprowadziła się do Raciborza, a ja rozpocząłem naukę w Szkole Podstawowej nr 13. Pamiętam, że dzięki tej placówce miałem pierwszy kontakt z prasą. Nie cierpiałem mleka, ale w czasach PRL-u były w szkołach takie akcje, że każdy uczeń dostawał szklankę mleka. Napisała o tym „Trybuna Opolska”, która opublikowała moje zdjęcie z podpisem: wszystkie dzieci lubią mleko. Potem, ze względu na rejonizację, trafiłem do SP12. Byłem nygusem jeśli chodzi o naukę i choć większość mojej rodziny była uzdolniona muzycznie, ja nie miałem słuchu i obrywałem od pana Bodzianowskiego same dwóje. Dopiero dzisiaj, patrząc na mojego wnuka rozumiem jakim byłem dzieckiem. Wychodziłem z domu z kluczem na szyi rano, a wracałem wieczorem, zdarzało się też, że w asyście milicji. Pamiętam, że wyrzucili nas kiedyś z kościoła, bo pod amboną graliśmy w karty.
– Komu udało się sprowadzić pana na właściwą drogę?
– Mieszkałem przy ulicy Ludwika, a Racibórz podzielony był wtedy na bandy, które zamiast toczyć boje na podwórkach, rozgrywały między sobą mecze piłkarskie. Mieliśmy też swoje rewiry, w których „działaliśmy”. Polegało to na tym, że zaczepialiśmy Niemców i Czechów prosząc ich o marki lub korony. Zobaczył to kiedyś ks. Pieczka, który podszedł do mnie i mówi: jak chcecie sobie zarobić, to przyjdźcie do mnie pomalować okna. Tak się zaczęła nasza przygoda z proboszczem. On nam bardzo szybko zaufał. Dostaliśmy klucze na plebanię, gdzie spędzaliśmy sporo czasu, a on nas zabierał swoim fiatem na mecze. Pierwszy raz w życiu pojechałem z nim na mecz Górnika, którego był fanem. Jak Zimmermann strzelił gola, to proboszcz tak z radości podskoczył, że siedzący obok niego kibic dostał fangę. Byłem pod ogromnym wpływem Pieczki, bo to był człowiek, który nigdy nie pytał o powody moich życiowych decyzji, a jednocześnie zawsze okazywał mi swoje wsparcie.
– Podpowiadał w którym kierunku powinien pójść Ryszard Frączek?
– Z moim świadectwem nie miałem szans na dostanie się do liceum, więc wybrałem „Budowlankę”, która była dosłownie za płotem mojego osiedla. Wtedy na topie był dział prefabrykacji, epoka Gierka budowy fabryk domów , która nie sprawdziła się w przyszłości. Doświadczenie zawodowe zdobywałem u Michalczuka. Każdy, kto do niego trafiał musiał przepisywać do zeszytu normy i po takiej szkole opanowywało się pismo techniczne. Potem były praktyki w Żelbecie, gdzie mieli staw rybny, więc zamiast pracy wybierałem wędkarstwo. Rok pracowałem w RPB, potem w Zakładach Kolejowych, był też Zakład Remontowy z Pawłowa, ale to za namową właśnie ks. Pieczki zacząłem studiować zaocznie z żoną i kilkoma przyjaciółmi teologię na filii KUL-u w Opolu.
– I nagle poczuł pan, że ma jakąś misję do wypełnienia?
– To nie wzięło się znikąd, ale do pewnego etapu mojego życia nie chcę już wracać. Powiem tylko, że to poczucie towarzyszyło mi już od pewnego czasu i ruch Maitri, który zakładałem w Raciborzu w 1981 roku, świetnie się w to wpisywał. Udało się wokół niego zgromadzić wielu młodych ludzi. Na nasze spotkania przychodziło po sto osób i nawet ks. Pieczka był tym zaskoczony. Odwiedzaliśmy z paczkami schorowanych starszych ludzi, jeździliśmy do domów dziecka i pomagaliśmy w opiece nad pensjonariuszami DPS przy placu Jagiełły. Byliśmy pierwszymi wolontariuszami, którzy zostali przez siostry wpuszczeni na czwarte piętro budynku, gdzie umieszczano najtrudniejsze przypadki. Wysyłaliśmy dary na misje i opracowaliśmy nawet sprytny sposób na to, by paczka nie przekraczała 20 kilogramów. Podkładało się na wadze patyczek i podtrzymywało nim pakunek, by się zmieścił w limicie.
– W końcu sam się pan znalazł wśród misjonarzy. Jakie to było doświadczenie?
– Zostawiłem na dwa miesiące żonę z malutką córeczką i z perspektywy czasu widzę, że to nie był dobry pomysł. Do dziś pamiętam spojrzenie Asi, która mnie po powrocie nie poznała. Wyjazd do Kalkuty organizowała grupa znajomych. Było nas siedmioro, oprócz mnie z Raciborza jechała jeszcze Zuzia Rochowska, dziś Heflinger i Rudolf Wilczek. Wszyscy byliśmy bez grosza, więc każdy zabierał na handel co mógł. Ja dostałem od jednego z księży kryształowy wazon. Przez pierwsze dwa tygodnie pracowaliśmy w Kalighacie Matki Teresy. Znajdowali tam schronienie ludzie umierający na ulicach. To był zupełnie inny świat i potworne doświadczenie. Codziennie modliłem się, by wytrzymać tam jeszcze jeden dzień. Potem była praca z dziećmi, o wiele łatwiejsza po „umieralni”. Ten wolontariat nauczył mnie wrażliwości.
– Jak to się stało, że z pracy społecznej trafił pan do polityki?
– Kiedy zacząłem działać w „Solidarności”, ks. Pieczka, który zawsze o wszystkim wiedział, powiedział: albo Maitri, albo polityka. Oczywiście dał mi czas na przemyślenie. Początki były takie, że na plebanii u ks. Dębickiego drukowaliśmy na powielaczach ulotki, a jak nam zabrakło farby, to mieszaliśmy ją z kisielem. Miałem też kontakt ze studentami, ale nie działałem w żadnych strukturach. W 1989 roku razem z Markiem Rapnickim, nieżyjącym już Tadeuszem Czajkowskim i Adamem Szecówką zacząłem tworzyć Komitet Obywatelski. Miałem wtedy rodzinę i żona nie zgodziła się, bym kandydował do rady, ale w naszym mieszkaniu najpierw przy Rzecznej, a potem przy Szczęśliwej zawsze spotykali się lokalni politycy, a późniejsi samorządowcy.
– Kiedy zaczęła się pana przygoda z prasą?
– Pierwszym pismem którego byłem współzałożycielem było „Pisemko” powstałe w 1989 roku w ramach Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”. Potem związałem się z „Tygodnikiem Raciborskim” spółki Art.-B, na czele którego stanął Marek Rapnicki. Od 1991 do 1994 roku wydawałem „Impuls Raciborski”, do którego pisał Irek Łomiński i Andrzej Pustelnik, miałem też krótki epizod z „Gazetą Raciborską”. Później przyszedł czas na nowatorski miesięcznik „Oblicza”, który był gazetę diecezjalną, wydawaną przez prywatnego przedsiębiorcę, oczywiście za zgodą biskupa Nosola. Ukazywał się w ówczesnej diecezji opolskiej w latach 1993 – 1997. Na bazie tego miesięcznika powstały „Oblicza Ziemi Raciborskiej”, które wychodziły w latach 2000 – 2010.
– Skąd się wziął pomysł by budownictwo zamienić na wydawnictwo?
– Powód był prosty: chciałem pisać książki, ale nikt nie chciał mi ich wydawać. W 1990 roku założyłem wydawnictwo R.A.F. Scriba, w którym wydałem ponad 200 publikacji, a moja pierwsza Biblia miała siedem wydań. Wystawialiśmy się na Międzynarodowych Targach we Frankfurcie i byliśmy pierwszą firmą, która reklamowała się w Telewizji Polskiej. Dziś jesteśmy jednym z głównych producentów kalendarzy książkowych, ale ja nie jestem już właścicielem Scriby. Udało mi się odsunąć i przekazać firmę dzieciom. Teraz mogę się w pełni poświęcić pisaniu.
– Udało się wydać wszystkie książki, o których pan marzył?
– Napisałem powieść biograficzną „Przerwany Bieg opowieść o księdzu Stefanie Pieczce”, „Zapiski nieznane ks. Jana Posta” i wydałem swoje wiersze „Zapomniany Bóg”. Moją pasją są jednak Kresy. Prowadzę blog i właśnie wydałem album „Bazylika Metropolitalna obrządku łacińskiego we Lwowie”, który zrobiłem wspólnie z ojcem Brunonem Nejmanem. W tym roku skończę słownik Raciborzanie Zwykli – Niezwykli, gdzie przedstawiam kilkaset sylwetek Raciborzan. W ubiegłym roku udało się z Telewizją TVP Wschód zrealizować film „Jest takie miejsce Stryj”, gdzie wspominam tragiczne losy mojej rodziny na Kresach w 1944 r. Pracuję nad wielotomową encyklopedią „Epopeja Kresów”. Czy mi się to uda? Nie wiem, ale jak człowiek nie ma marzeń to przegrywa wszystko.
– Gdyby pan mógł podsumować swoje życie, to co uznałby pan za sukces a co za porażkę?
– Sukces? Wybudowałem dom, posadziłem dąb, mam syna… i trzy córki. Biznes to jest to, co mi w życiu wychodziło najlepiej. To trochę jak hazard, bo jak się bierze kolejne kredyty to zawsze podnosi się poziom adrenaliny. Mam jedną rzecz wspólną z Kaczyńskim. Dopiero dwa lata temu rodzina zmusiła mnie do założenia konta w banku. Nie potrafię obsługiwać zmywarki, ale za sukces uznaję opanowanie pralki. Miałem w życiu dwadzieścia samochodów, ale nie znam się w ogóle na mechanice. Porażki? Było i będzie ich wiele. Chodząc po górach nauczyłem się, że dołki są po to, aby włożyć nogę i iść w górę. Najboleśniejsze jest jednak poczucie, że biznes i polityka sprawiły, że straciłem najpiękniejszy czas bycia z rodziną i mam świadomość, że tego już nie cofnę. Mamy czwórkę dzieci, z których jestem dumny. Dziś, kiedy dzieci są dorosłe, staram się dawać siebie wnukom. Często mówię młodym „działaczom”, że potrzebna jest chwila refleksji. Wiem, że robienie dobra nie jest wielką sztuką. To każdy potrafi. Prawdziwą sztuką jest umieć naprawić zło.
Katarzyna Gruchot
Ludzie
Radny Powiatu Raciborskiego