30 lat po wielkim pożarze lasów wokół Kuźni Raciborskiej. Kazimierz Szabla: klęska może być motorem postępu [WYWIAD]
Z Kazimierzem Szablą, ówczesnym nadleśniczym Nadleśnictwa Rudy Raciborskie, a później wieloletnim szefem Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Katowicach rozmawiamy o zdarzeniach z 1992 roku oraz o wszystkim tym, co działo się później. – Totalność tego pożaru, w odróżnieniu od wszystkich innych, polegała na tym, że poza drzewami paliła się gleba – mówi. Rozmawia Dawid Machecki.
– A jak było z łącznością w trakcie akcji?
– Dzisiaj łączność mamy praktycznie z każdego miejsca, bo mamy telefony komórkowe, a wtedy nikt w Polsce o takim rozwiązaniu jeszcze nie słyszał. Łączność bardzo często polegała na kręceniu korbką.
My w Lasach Państwowych mieliśmy system łączności radiowej, jak się później okazało jeden ze sprawniejszych; był bardzo prosty, oparty na aparatach japońskiej produkcji, ale nie był on zsynchronizowany. Każda pracowała na innych częstotliwościach, nie było możliwości skoordynowania ich drogą radiową. Pamiętam obrazek ze sztabu kryzysowego, który mieścił się w Urzędzie Miejskim w Kuźni Raciborskiej, gdzie pod ścianami jednej z sal wszystkie służby miały rozłożone swoje systemy. Późniejsze wnioski wyciągnięte m.in. z tej akcji posłużyły do tworzenia Krajowego Systemu Ratowniczo-Gaśniczego, którego jednym z elementów jest system łączności. Pokuszę się o ocenę, do której nie jestem uprawniony, ale uważam, że ten system po utworzeniu był jednym z najsprawniejszych w Europie, i chyba taki jest do tej pory. Inspirowało się nim wiele krajów.
Strażacy ochotnicy z różnych OSP, będąc podrywani do akcji syreną, nie wiedzieli tak naprawdę, gdzie jadą i kiedy wrócą. Dzisiaj można dać znać rodzinie, ale wtedy nie mieli jak. Linie telefoniczne zostały zablokowane liczbą telefonów, m.in. rodzin, które chciały zapytać o swoich bliskich. Nikt nie zakładał, że całość będzie trwała aż 26 dni. Łącznie w działania zaangażowanych było ponad 10 tys. ludzi, to największa armia pomocowa, jaką od czasów II wojny światowej zgromadzono do akcji. Zarządzanie nie było łatwe, było wiele sytuacji stresowych i nerwowych, tak, jak bywa, kiedy coś się nie udaje. Posiedzenia sztabu odbywały się w nocy, około 1.00 lub 2.00, bo wtedy można było zebrać informacje, a pożar się uspokajał, wiatr nie wiał tak mocno.
Ale tych sytuacji stresowych było o wiele więcej, choć jeszcze nie zdecydowałem się napisać o tych wydarzeniach, bo każda myśl wywołuje u mnie zbyt wiele emocji. Wszyscy też musieliśmy walczyć ze zmęczeniem, pamiętam, jak po kolei trafialiśmy do namiotu, pod kroplówkę, po to, żeby choć godzinę się zdrzemnąć i wracać do akcji. Inaczej byłoby gdyby wszystko się udawało za pierwszym razem, wtedy byłoby może więcej siły.
– Było wiele dramatycznych momentów?
– Tak, zdarzały się nawet celowe podpalenia przy tym pożarze. Ale też kiedy pożar zaczął się posuwać w kierunku zakładów azotowych w Kędzierzynie-Koźlu. Ówczesny dyrektor przestrzegał, że jeśli ogień dojdzie do zbiorników z chemikaliami, to może to grozić zagładą Kędzierzyna. W związku z tym było przygotowanych ponad 1000 autobusów do ewakuacji, ale też ówczesny komendant główny założył straty w ludziach, aby nie dopuścić ognia do tych zbiorników. Na szczęście ogień zatrzymano, a założenia komendanta zostały wykorzystane w walce; związki zawodowe chciały go rozliczyć, że podjął taką decyzję.
Świetny wywiad, niesamowity człowiek, profesjonalista znający się na swojej robocie. Wielki szacunek.