30 lat po wielkim pożarze lasów wokół Kuźni Raciborskiej. Kazimierz Szabla: klęska może być motorem postępu [WYWIAD]
Z Kazimierzem Szablą, ówczesnym nadleśniczym Nadleśnictwa Rudy Raciborskie, a później wieloletnim szefem Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Katowicach rozmawiamy o zdarzeniach z 1992 roku oraz o wszystkim tym, co działo się później. – Totalność tego pożaru, w odróżnieniu od wszystkich innych, polegała na tym, że poza drzewami paliła się gleba – mówi. Rozmawia Dawid Machecki.
– Cała logistyka była więc pewnie trudna?
– Przy tym etapie pracowało ok. 4 tys. ludzi z różnych nadleśnictw. Pracowników należało zaopatrzyć w żywność, zakwaterować, zaopatrzyć w narzędzia itd., a wtedy to nie było takie proste, nawet łańcuch do piły był problemem. Dla obecnego pokolenia leśników to abstrakcja.
Z czasem przyszedł etap sprzedaży drewna. Lasy Państwowe wypracowały po latach system aukcyjny, gdzie wszystko odbywa się transparentnie. Ale wtedy jeszcze tego nie było. Pamiętam taką sytuację z listopada 1992 roku. Kiedy wracałem z Warszawy, z posiedzenia zespołu do spraw oceny skutków tych pożarów, widziałem, że w leśniczówce w Rudzie Kozielskiej świeciło się światło, a była to 1.00 w nocy. Poszedłem tam i zobaczyłem spoconego leśniczego, i podłogę usłaną wykazami odbiorczymi, czyli dokumentami rejestrującymi każdą sztukę drewna. Leśniczy powiedział mi wtedy, że brakuje mu tysiąc kubików i pójdzie siedzieć. Rankiem posłałem tam panie z księgowości i okazało się, że doszło do błędu w liczeniu, bo wtedy wszystko należało robić ręcznie. Wówczas sprowadziliśmy rejestratory z Francji, dzięki polskiemu leśnikowi Czesławowi Barteli, który pracował tam w Biurze Urządzania Lasu. Pokazał nam, jak to urządzenie funkcjonuje, a myśmy musieli nauczyć obsługi naszych pracowników. Zaryzykowaliśmy i to okazało się słuszne, to znacznie usprawniło cały proces odbioru drewna. Dzisiaj są już nowoczesne rejestratory, którymi dysponuje leśniczy – to jak telefon komórkowy, gdzie system robi większość.
Kiedy strażacy odjechali z pogorzeliska, myśmy, czyli leśnicy tam pozostali. Wokół była absolutna cisza, nie zaśpiewał ani jeden ptak. To było dołujące. No i ta olbrzymia masa drewna. Istotną rolę miał czas. Musieliśmy się rozliczyć z każdego kubika drewna, ale nie można też było dopuścić do dalszych strat, czyli deprecjacji. Przy tamtym systemie sprzedaży musieliśmy więc ryzykować. Dzisiaj każdy kontrakt jest zabezpieczony i ubezpieczony. Odbiorcy są znani, są w bazie, jest ich kilka tysięcy, wszyscy są pod pełną kontrolą, w sensie, że wiemy, kim są, co robią, jaką mają kondycję finansową, a jeśli są przedpłaty, to są upusty. Wtedy należało ryzykować, bo te firmy dopiero powstawały. Przytoczę sytuację, kiedy jedna z firm, która kupiła u nas drewno na eksport i podpisała umowę. Mieliśmy wówczas z banku wiedeńskiego akredytywę, ale ważną do końca roku. W połowie grudnia, kiedy drewno znalazło się w porcie i w momencie załadunku, mieliśmy mieć uruchomioną akredytywę, ale właściciel firmy jadąc sfinalizować kontrakt, zabił się na autostradzie w Niemczech. Drewno zostało na nabrzeżu, przyjechał statek z Turcji, zaczął to ładować. Dzisiaj poprosilibyśmy kogoś z dyrekcji szczecińskiej, aby nie dopuścili do wypłynięcia, wtedy musiałem pojechać tam osobiście. Kilka dni w święta spędziłem w porcie, zanim kapitanat portu zdecydował się zatrzymać statek, bo oni też grozili karami. To jeden z trudnych momentów, dlatego mówię, że nie jestem w stanie wracać do tych chwil bez emocji. Ci ludzie, którzy tutaj pracowali nie wszyscy to wytrzymali, część skończyła w szpitalach, na rentach. Ja zapłaciłem depresją. Czy jeszcze raz bym tak to robił? Myślę, że nie, może należało dopuścić do częściowej deprecjacji drewna…, ale trudno odpowiedzieć na to pytanie po takim czasie.
Świetny wywiad, niesamowity człowiek, profesjonalista znający się na swojej robocie. Wielki szacunek.