30 lat po wielkim pożarze lasów wokół Kuźni Raciborskiej. Kazimierz Szabla: klęska może być motorem postępu [WYWIAD]
Z Kazimierzem Szablą, ówczesnym nadleśniczym Nadleśnictwa Rudy Raciborskie, a później wieloletnim szefem Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Katowicach rozmawiamy o zdarzeniach z 1992 roku oraz o wszystkim tym, co działo się później. – Totalność tego pożaru, w odróżnieniu od wszystkich innych, polegała na tym, że poza drzewami paliła się gleba – mówi. Rozmawia Dawid Machecki.
– Oprócz obudowy lasu, trwały również prace organów państwowych.
– To jest naturalne. Gigantyczne straty, szacowane w obecnych złotówkach na 600 mln złotych oraz koszty akcji, i usuwania skutków na 300 mln złotych. Należało więc sprawdzić, czy ktoś za to nie odpowiada. A poza tym zginęli ludzie. Prokuratura wojewódzka prowadziła postępowanie, co w takich sytuacjach jest normą. Sprawa stała się także przedmiotem rozgrywek politycznych, jak do dzisiaj przy każdej tego typu sytuacji, nic się nie zmieniło…
Postawiono w śledztwie tezę, że „sposób prowadzenia gospodarki leśnej przyczynił się do rozległości pożaru”. Sformułowanych było – o ile pamiętam – 20 zarzutów. Dla przykładu, że na terenie pożarzyska w składzie drzewostanów był zbyt duży udział gatunków iglastych. Wówczas obowiązujące zasady hodowli lasu zakładały w strefach uszkodzeń przemysłowych znaczny udział gatunków liściastych, odporniejszych na imisje, ale one w ówczesnych warunkach nie przeżywały. Chodziło także o to, aby nie prowadzić nadal lasów w formie plantacji. A tak lasy, nie tylko polskie, były prowadzone przez dziesięciolecia, ponieważ głównym celem była produkcja drewna. Nie zdawano sobie sprawy, że tak prowadzonemu lasowi, kiedyś natura wystawi rachunek. Zmiany w leśnictwie nie trwają rok, dwa lata, jak w rolnictwie, a przynajmniej 100 lat. Co więcej, naprawić tego nie można, można nie popełniać błędu w przyszłości.
Innym zarzutem było: brak dbałości o utrzymanie śródleśnych obszarów wilgotnych i oczek wodnych. Rzeczywiście, żaden potok nie prowadził wody, wszystkie naturalne zagłębienia, bagienka, były suche. Ale to nie susza spowodowała, a oddziaływanie leja depresyjnego, 1000 ha wyrobiska kopalni piasku Kotlarnia. To twory przepuszczalne, stąd ta kopalnia.
Ja byłem jedyną osobą nieprzesłuchiwaną, czego się nawet domagałem. Praca służb trwała w sumie dwa lata. We mnie, co normalne, narastał niepokój, zastanawiałem się, czy jeśli sformułowane zostaną zarzuty, to ja się z nich wykaraskam. Tutaj ciągle był ogrom roboty, potrzebne było zaangażowanie, ale jak angażować się, skoro ma się ciągle z tyłu głowy być może wyolbrzymione zagrożenie, że się skończy to wszystko wyrokiem. Kiedy po dwóch latach dostałem telefon z prokuratury wojewódzkiej, że mogę przyjechać po postanowienie, usłyszałem, że nie mogą mi nic więcej powiedzieć przez telefon. Zapytałem, czy muszę pojechać tam osobiście, powiedziano mi, że nie; bo ja, co może się wydawać infantylne, bałem się jechać tam. Wysłałem swojego pracownika z upoważnieniem, który około 16.00 przyjechał z powrotem. Zadzwoniłem wtedy do żony, że nie wrócę do domu tego dnia, bo muszę wyjechać. Zacząłem szukać sentencji postanowienia, bo całość była napisana językiem prawniczym, do przejrzenia było 600 stron, a ja przecież musiałem znaleźć tę sentencję. Odpowiedź była na 364 stronie, którą odnalazłem po dwóch godzinach. Przeczytałem wtedy, że wszystkie 20 tez nie znalazły potwierdzenia. Otwarłem biurko, nalałem sobie pół szklanki alkoholu i spadłem pod to biurko.
– Przyszła ulga?
– Tak. Zeszło napięcie.
Świetny wywiad, niesamowity człowiek, profesjonalista znający się na swojej robocie. Wielki szacunek.