Książka o pożarze 1992. Na początku nie było przekonania, że dzieje się coś złego
- Kto z państwa pamięta pożar w Kuźni, ręka w górę. Niewielu. A kto pamięta piłkarski finał olimpiady między Polską a Hiszpanią z tego samego lata? O, las rąk - tak w Raciborzu zaczął wieczór autorski Dawida Iwańca, autora książki o tragicznym pożarze z 1992 roku w lasach kuźniańskich, znany reportażysta Filip Springer. Był to kulminacyjny moment raciborskiej części festiwalu literackiego Miedzianka po drodze.
Byłem też w prokuraturze, bo zginęli ludzie, rok trwało śledztwo. Ja lubię takie wygrzebywanie, często szukałem czegoś w prasie archiwalnej. To takie łączenie dziennikarstwa z archeologią, bo takie mam wykształcenie. Wykopaliska w terenie są atrakcyjne, ale weryfikacja tego co się znajdzie, no to już mniej. 28-30 lat po różne rzeczy się zlały, te osobiste wspomnienia i rocznicowe relacje właśnie tak utkwiły w pamięci. Wspomniane karty były fantastycznym materiałem. Jak je zobaczyłem, to z radości niemal się popłakałem.
Często nie zapisuje się rzeczy, tego co się dzieje, bo będzie np. na Instagramie, a takie drobnicowe zapisywanie pozwala innym dotrzeć do informacji, żeby powstały książki tak wybitne jak ta. Bo to jest rekonstrukcja godzina po godzinie w tej historii. Jest jedyny link z Raciborza do Krosna, czyli wyprawa tamtejszych strażaków na pożar w Kuźni. Co ich tam spotkało?
Wiele problemów, jakie miały tam ekipy strażackie. To był 3 dzień pożaru, który przeszedł przez drogę nr 408 i wszedł do lasu kędzierzyńskiego. Zrobiło się niebezpieczne, działo się błyskawicznie. Mobilizacja nastąpiła w większości województw. W 34 województwach strażacy dostali informację, że mają jechać. Z Krosna wyjechał batalion - 3 kompanie czyli 30 samochodów. Udali się w teren kompletnie nieznany. Ja dotarłem do tych bohaterów. Był wśród nich Paweł Gaj, wtedy oficer. Zawyła syrena, był komunikat, że jest akcja na Śląsku, pytają go: jedziesz? Wsiedli i pojechali. Zabierali różnych ludzi, oni wiedzieli, że informacje w telewizji były, ale to była końcówka wakacji, zainteresowanie nie tak duże. Dziś byśmy wszystko na żywo wiedzieli, a wtedy nie.
Byłoby lepiej, gdyby ta wiedza była?
Jak pracowałem w redakcji w Krośnie to był taki profil na FB - Krosno 112 i prowadzili go strażacy, oni z pierwszej ręki mieli informacje, zdjęcia i filmy z pożarów, wypadków. U nas była zawiść, że wiedzą wszystko prędzej. Tak, byłoby lepiej. Dziś zastrzelenie boeinga nad Ukrainą udowodniono, bo było prywatne nagranie telefonem i do rekonstrukcji zdarzeń byłoby wtedy prościej, z drugiej strony, czy strażacy robiliby selfie na tle pożaru?
Trudne pytanie. Na pewno dziś mniej rzezy można ukryć. Wracając do krośnieńskich strażaków, to nocą na Śląsk jechali kilka godzin. To była ciężka droga dla nich, bo auta były wtedy takie, że selekcjonowano je, na takie, żeby mogły dojechać, żeby się nie rozkraczyły. Ale i tak się przegrzewały i ktoś po drodze musiał zostać. Jak dojechali, to przekonali się jak to ogromny pożar. Krosno ma inne lasy, mniej palne drzewa, nie iglaste.
Paweł Gaj to był ambitny strażak, a i tak trochę mu się nogi ugięły. Chmura dymu unosząca się nad lasem go przeraziła, musieli uciekać. Wjeżdżali do pożaru pojedynczo - wóz wylał wodę i dopiero jechał następny, żeby się nie sklinował. To była nauczka po pierwszym, tragicznym dniu.
O tym co się tam wtedy stało, to w Raciborzu wszyscy wiedzą, ale dziś do biblioteki przyjechali także goście spoza miasta. Opowiedz o tym, co opisałeś.
26 sierpnia po godz. 16.00 ogień zaskoczył załogi 5 samochodów. W jednym z nich był Andrzej Kaczyna. Ogółem 22 strażaków tam było. 20 uciekło, 2 niestety nie. Obok Kaczyny był jeszcze ochotnik Andrzej Malinowski. Rozmawiałem z jego córką, która wtedy miała 8 lat. On pojechał do pożaru, choć był na zwolnieniu lekarskim. Trzy dni przed pożarem grał w meczu piłkarskim i tam odniósł kontuzję, ale tak straż kochał, że pojechał do Kuźni.
Twoją książkę trzeba było odchudzić o strażackie sformułowania, bo ta wiedza, terminologia, dla czytelnika byłaby nieprzyswajalna. Jak strażacy cię traktowali? Bo gadałeś z nimi o fachowych sprawach, ty - archeolog-dziennikarz.
Nie odczułem żadnego oporu, ani tego, że ktoś patrzy na mnie z góry. Strażacy mają swój język i dla czytelnika byłoby to ciężkie. Podobnie było z terminami leśników. To było wyzwanie dla tej książki, bo ja tą terminologią przesiąkłem.
Tę książkę trzeba zachwalić za jej zakończenie, prawdziwą perełkę. Jeszcze na koniec spotkania - co ta książka ci zrobiła?
Skojarzenia lat 1992 i 2022 to nie tylko kronikarski entuzjazm, bo różne rzeczy się dzieją, z klimatem, ekologią, światem. Wybrzmiewa trwoga, że oto spotykamy się z czymś o wiele większym od nas. Jesteśmy bardziej doświadczeni, jest sprzęt, ale nie zmieniło się wiele rzeczy i po 30 latach jesteśmy nadal trochę w tamtych realiach. Wtedy w pierwszych dniach ciężar prowadzenia akcji spoczywał na mieszkańcach, bo państwo też nie zareagowało w takim stopniu, jak powinno. To przypomina współczesne czasy. A zakończenie? Jest tam nawiązanie do początku, że nie było przekonania, że dzieje się coś złego. Czy można już wtedy mówić o ociepleniu klimatu? Dorośliśmy i rozwinęli się, ale pewne rzeczy zostały niezmienne.