Ech, dziwne jest to polskie kino... Nowy Znachor [RECENZJA]
- Czy potrafimy odróżniać nowe ekranizacje powieści od nowych wersji filmów? Ostatnie przykłady trzech głośnych zapowiedzi filmowych nie pozostawiają złudzeń - jeśli wcześniejsza ekranizacja dorobiła się statusu legendy, to nowy film automatycznie traktujemy jako remake, zamiast przyjąć do wiadomości, że to po prostu nowa ekranizacja powieści - pisze Adrian Szczypiński.
Tak było z nowym Panem Samochodzikiem od Netflixa (dostał słuszne baty swoją drogą), tak jest z zapowiedziami nowego Pana Kleksa (szykuje się magiczne widowisko), tak było wreszcie, odkąd w sieci pojawiły się zapowiedzi nowego "Znachora". Odpalony automatycznie hejt zasadzał się na mniej lub bardziej kulturalnie zadawanym pytaniu "a co było nie tak z oryginałem?" Tylko że niewielu potrafiło odpowiedzieć na pytanie, czym jest ów mityczny oryginał. Czy jest nim powieść Tadeusza Dołęgi-Mostowicza z 1937 roku, czy najbardziej znana ekranizacja Jerzego Hoffmana z 1982, czy wreszcie zapomniana, pierwsza próba przeniesienia powieści na ekran, wyreżyserowana przez Michała Waszyńskiego w 1937 roku. Pierwsze miejsce na podium rozpoznawalności ma oczywiście film Hoffmana, przypominany tak często jak Kevin na Polsacie, i to do niego wszyscy się nostalgicznie uśmiechali, warcząc na medialne zapowiedzi z rozczochranym Leszkiem Lichotą. No i w sumie mogli mieć rację, bo czym można przelicytować łzawe oczęta Anny Dymnej z tamtego finału? Przecież trzeba mieć ego większe od Sir Kennetha Branagha, żeby porywać się na narodową świętość z programu telewizyjnego każdej Wielkanocy. Ale do odważnych świat należy.
Netflix Polska, obojętnie czy jako producent czy dystrybutor (bo również mało który widz zadaje sobie trud wykrycia różnicy) polskich tytułów, wydaje się nie mieć dobrej prasy i jest traktowany jako przemysłowy dostarczyciel treści, a nie posiadających indywidualny rys filmów. Skojarzenie go z nowym "Znachorem" wróżyło jak najgorzej. Pisząc te słowa w dniu premiery, w sieci widać już pierwsze recenzje. Jak pół roku temu zalewano Facebooka memami "To nie jest prof. Rafał Wilczur", tak teraz w recenzjach można znaleźć wspólny mianownik "to TAKŻE jest prof. Rafał Wilczur". Trudno o lepsze podsumowanie.
Odpowiedź na pytanie, czy to nowa ekranizacja czy remake filmu Jerzego Hoffmana, nie ma większego sensu. To po prostu świetne kino, które zostało zrealizowane z szacunkiem zarówno dla powieści, jak i dla ekranizacji z Jerzym Bińczyckim. W dodatku nie bało się dokonać autorskich zmian, na tyle jednak świadomie, żeby nie zostać przeklętym przez zaprzysięgłych miłośników wersji Hoffmana. Uff... trudny to plan - ciągnąć tyle srok za ogon, czuć na plecach oddech kilku pokoleń widzów i mieć siłę na czołowe zderzenie z uświęconą klasyką polskiego kina. Tym bardziej należy docenić przytomność scenarzystów Marcina Baczyńskiego i Mariusza Kuczewskiego (to oni pisali kolejne "Listy do M.", co było wodą na młyn przeciwników filmu, że za ich święte dzieło zabierają się wyrobnicy od seryjnych komedii romantycznych) i niewiele starszego (rocznik 1972) reżysera Michała Gazdy. Czyli co? Młodzi i bezczelni biorą się za szarganie? Tyle że Jerzy Hoffman miał tyle samo lat, kiedy zrobił swoją wersję "Znachora", Leszek Lichota i Jerzy Bińczycki także mieli po tyle samo wiosen, kiedy grali prof. Wilczura. Tak że ten aspekt mamy z głowy.
Jak napisano, nowy "Znachor" oferuje praktycznie tę samą treść, co poprzednia ekranizacja, ale z lekkością żongluje znanymi postaciami, wątkami i cytatami. Na przykład zamiast młynarza i jego rodziny mamy samotną młynarkę Zośkę w fantastycznym wykonaniu Anny Szymańczyk; zamiast Artura Barcisia, triumfalnie tańczącego na zrośniętych nogach przed Andrzejem Kopiczyńskim, mamy młodego drwala tańczącego przed sędzią podczas finałowej rozprawy - małe przesunięcie, a też działa. Zresztą Barciś, jako jedyny z obsady filmu Hoffmana, zagrał w nowym filmie, szkoda że tak niewiele. A zamiast cytowanych już nieśmiertelnych słów Piotra Fronczewskiego z finału filmu z 1982 roku, mamy równie mocne świadectwo Marysi odnajdującej własną przeszłość.
Przy okazji tej postaci widać bardzo celne przesunięcie akcentów i odwagę wobec wersji Hoffmana. Marysia Wilczurówna do tej pory miała iście anielską twarz 30-letniej wówczas Anny Dymnej. Teraz widz otrzymał zupełnie inny, mniej melodramatyczny typ urody 27-letniej Marii Kowalskiej, która z pazurem gra kompletnie inny, zadziorny, świadomy, na wskroś dzisiejszy charakter córki Rafała Wilczura. Jej ukochany, hrabia Leszek Czyński, także nie ma dorosłej urody 26-letniego wówczas Tomasza Stockingera; w nowej wersji gra go 25-letni Ignacy Liss, który, co tu dużo mówić, przy Stockingerze wygląda jak dziecko. Cóż, kiedyś ludzie wyglądali na starszych, wystarczy obejrzeć "Czterdziestolatka". Dziś postaci przed trzydziestką przypominają obsadę "High School Musical" i nie ma w tym niczego dziwnego.
Ech, dziwne jest to polskie kino. Nie ma żadnych gwarancji jakości. Gwiazdy jednego filmu robią epizody w innych, ci sami autorzy potrafią popełnić gniota i mistrzostwo, szaleńczy pomysł się sprawdza, a murowany przebój idzie na dno box-office'u. "Znachor" to bardzo przyzwoity pierwszy film kinowy reżysera serialowego. Starzy mistrzowie stanowią tło dla nieopatrzonych jeszcze młodych aktorów w rolach głównych. Estetyka retro w bardzo klasycznym wydaniu sprawdziła się lepiej, niż retro na siłę unowocześniane w serialu TVN "Belle Epoque" tego samego reżysera. No i ten gatunek - melodramat ze scenami "do ryczenia" - toż to mało ambitne, wręcz niepoważne. Miało się nie udać, a się udało. "Znachor" AD 2023 to taki filmowy odpowiednik nieoczekiwanego muzycznego fenomenu Sanah - niby pierdoły, niby słyszeliśmy tę emocjonalną taniochę zbyt wiele razy, żeby się na to nabrać, ale jak są wykonane z szacunkiem dla odbiorcy, to działają niezawodnie i zbierają wierną widownię.
P.S. - internet już się tego śmiał, ale te plotki okazały się prawdą - po angielsku ten film naprawdę nosi tytuł "Forgotten Love".
8/10
Adrian Szczypiński
Znachor
- 2023
- reżyseria - Michał Gazda
- scenariusz - Marcin Baczyński, Mariusz Kuczewski
- zdjęcia - Tomasz Augustynek
- muzyka - Paweł Lucewicz
- wystąpili - Leszek Lichota, Maria Kowalska, Ignacy Liss, Anna Szymańczyk, Izabela Kuna, Mikołaj Grabowski, Mirosław Haniszewski, Artur Barciś, Małgorzata Mikołajczak, Jarosław Gruda
Adrian Szczypiński to filmowiec z Raciborza. Producent, reżyser i scenarzysta szeregu filmów o tematyce historycznej, m.in.: "Tajemnic kościoła św. Mikołaja", "Z biegiem Psinki", "Matki Polki" oraz "Ulitzki". Zawodowo od lat związany z Raciborską Telewizją Kablową.
Nowa wersja Znachora?
Bardzo żałuję wydanych 29 zł na netflix z chęci obejrzenia.
A wystarczyło by się chociaż trzymać książki.
Dla przykładu, po co ta sceny, w której Wilczur jedzie i klęka przed Dobranieckim. A Marysia jak by była cały czas na manifestacji feministek.
Na pewno każdy chciałby taka za żonę Garbus wygląda jak gimnazjalista.