Chciałem „odrobić” wojsko, ale kopalnia mnie wciągnęła [WYWIAD]
Z Pawłem Kowolem - mieszkańcem Pszowa, wieloletnim pracownikiem KWK Anna, ratownikiem górniczym, dyspozytorem ruchu zakładu górniczego, przewodniczącym ZZ Nasza Kadra, radnym, od 2017 roku emerytem rozmawiamy o miłości do KWK Anna, akcjach ratowniczych oraz historii.
- Czy to pan wybrał pracę na KWK Anna, czy to „Ania” wybrała pana?
- Całe moje życie związane jest z Pszowem. Pochodzę z samego centrum miasta. Później mieszkałem w domu mojej żony na Pszowskich Dołach, a w 2000 roku znowu powróciłem do centrum miasta, gdzie wybudowałem dom. Przebieg mojej pracy zawodowej jest związany z kopalnią Anna. Po ukończeniu szkoły zawodowej w 1978 roku zatrudniłem się na kopalni i nie ukrywam, że głównym motywem było zwolnienie od służby wojskowej, otrzymałem reklamację (śmiech). Nie planowałem związać się z górnictwem. Chciałem tylko "odrobić" wojsko i wrócić do zawodu ślusarza hydraulika. Po czasie się to zmieniło, kopalnia mnie wciągnęła. W roku 1983 zawarłem związek małżeński i pewne rzeczy się przewartościowały. W 1984 przyszło na świat pierwsze dziecko. Wtedy już spojrzenie było inne. W tych latach kopalnia zapewniała byt. Niektóre zawody idą z pradziada na dziada i tak też było w moim przypadku. Dodatkowym aspektem stało się ukończenie technikum górniczego. Później otrzymałem propozycję objęcia stanowiska osoby dozoru. I to był punkt przełomowy w moim życiu zawodowym.
- Dlaczego punkt przełomowy?
- Będąc osobą dozoru wiedziałem już, że nigdy nie wrócę do zawodu hydraulika. Później były kolejne awanse. Od sztygara zmianowego, poprzez sztygara oddziałowego, do nadsztygara w oddziale przewozu dołowego. W roku 1998 otrzymałem propozycję objęcia stanowiska dyspozytora ruchu zakładu górniczego kopalni Anna. Tę funkcję pełniłem do roku 2006. W tym roku zgłosiłem akces uczestniczenia w wyborach jako kandydat na przewodniczącego Związku Zawodowego Kadra. Był to związek, do którego należały osoby dozoru na kopalni. Zostałem wybrany na przewodniczącego. Wtedy już nastąpiły kolejne zmiany, a mianowicie doszło podczas mojej kadencji do połączenia KWK Anna z KWK Rydułtowy. Najpierw w 2004 roku był to Ruch II Anna. W 2012 była to już kopalnia Rydułtowy-Anna.
- Jacy byli górnicy w tym czasie, kiedy pan podjął pracę w kopalni?
- Kiedy zaczynałem pracę na kopalni, to przez ponad dwa lata pracowałem na powierzchni i styczność z dołem kopalni miałem bardzo okazjonalną. Po przeobrażeniach w 1981 doszło do zmian i pracowałem na dole kopalni w oddziale przewozu dołowego. Stosunki panujące między górnikami były zgoła odmienne, niż te które zastałem w późniejszym czasie. Kopalnia Anna była specyficzna, zawsze mówiono, że to kopalnia „ujców i ciotek”, czyli najbliższych członków rodziny. Było tam zupełnie inaczej niż np. w kopalniach w Jastrzębiu-Zdroju, gdzie pracowali ludzie z całej Polski. Większość pracowników z KWK Anna wywodziła się z naszego środowiska i okolic. W początkowym okresie w Pszowie funkcjonowała szkoła górnicza oraz był dom górnika, które dawały możliwość pozyskania załogi. Wracając do stosunków pomiędzy górnikami, to tutaj każdy się znał, nawet czasem od pokoleń. Zdarzało się czasem tak, że w jednym oddziale, na jednym odcinku pracy byli zatrudnieni najbliżsi członkowie rodziny. Wtedy były inne czasy niż obecnie, nie było antagonizmów między ludźmi. Młodzi adepci górnictwa słuchali starszych i traktowali ich poważnie i z szacunkiem. Warto zwrócić uwagę na pozdrowienie górnicze: „Szczęść Boże”, którym zawsze pozdrawiali się górnicy na dole kopalni.
- A co z przedstawicielami władz komunistycznych? Oni raczej nie mówili „Szczęść Boże”.
- Co do władzy komunistycznej to od razu człowiek taki był rozpoznany, bo mówił: ”Cześć pracy”. Wtedy wiedzieliśmy z kim mamy do czynienia. Opowiem pewną anegdotę. Jedna osoba dozoru z kierownictwa kopalni, która zjeżdżała na dół, tradycyjnie pozdrawiała pracujących górników słowami „Szczęść Boże”, zaś przechodząc obok ludzi, którzy nie pracowali, mówiła „Dzień dobry” (śmiech). Wracając jeszcze do szacunku, to ważną rzeczą było wtedy to co powiedział przodowy. Szacunek do osoby pełniącej funkcję przodowego był tak wielki, że "mu się dwojało", czyli używało formuły np.: wiycie, wyście byli, wyście powiedzieli itd. Później zanikł ten zwyczaj.
Nawet osoby po studiach, które zostały zatrudnione w dozorze radziły się osób starszych, jak pracę wykonać. Jak się z domu wychodziło do pracy górniczej, to zawsze matka czy ojciec żegnali syna słowami: szczęśliwej dniówki, z Bogiem. Praca górnicza jest bardzo niebezpieczna.
- Co pana najbardziej zaskoczyło w okresie pracy na kopalni?
- Zajmowałem różne stanowiska, od pracownika fizycznego do osoby dozoru wyższego, nadsztygara, ale też byłem ratownikiem, członkiem drużyny ratowniczej. Na początku jako ratownik, zastępowy, później jako zastępca kierownika kopalnianej stacji ratownictwa górniczego, kierownik bazy na dole kopalni, czyli miałem styczność z różnymi sytuacjami, z którymi na co dzień nie wszyscy górnicy mają do czynienia. Mam na myśli np. akcje ratownicze, wypadki.
Natomiast drugie stanowisko jakie zajmowałem w swojej karierze, które również należało do bardzo ciekawych, to była praca dyspozytora ruchu zakładu górniczego. Osoba pełniąca taką funkcję jest pierwszą osobą, która otrzymuje informacje o tym, że coś się dzieje na kopalni. Są to informacje dobre albo złe.
- Proszę o przykłady.
- Powiem o dwóch sytuacjach, które najbardziej utkwiły mi w pamięci. Pierwsza była związana z tym, że pracownik zakładu powierzchni wpadł do zbiornika z węglem przy elektrociepłowni. Nie był to pracownik zatrudniony na kopalni, ale firmy zewnętrznej świadczącej usługi na rzecz kopalni. Z raportu wynikało, że widać tylko ramiona i głowę tego człowieka, a po bokach jeszcze węgiel, który w każdej chwili mógł spaść. Oceniłem sytuację w miarę szybko. Zastępy ratownicze dyżurujące na kopalni musiały zgłaszać, w którym miejscu wykonują swoją pracę. Okazało się, że nasi ratownicy byli 5 km od miejsca zdarzenia - ci ratownicy musieliby wyjechać z dołu by dotrzeć na powierzchnię miejsce zdarzenia. Uwzględniając to oceniłem, że zajmie to około godziny, a w tym wypadku czas miał duże znaczenie. Podjąłem decyzję o powiadomieniu Okręgowej Stacji Ratownictwa Górniczego z Wodzisławia Śląskiego, ponieważ oni byli w stanie przyjechać do Pszowa w 10 minut. W międzyczasie powiadomiłem naczelnego inżyniera, który podtrzymał moją decyzję. Udało się uratować tego człowieka. Po akcji musiałem jednak wytłumaczyć się, na jakiej podstawie wezwałem zewnętrznych ratowników oraz złożyć stosowne wyjaśnienia, ponieważ chodziło o obciążenie kosztami tej akcji.
- A druga akcja?
- Druga akcja, która utkwiła mi mocno w mojej pamięci, miała miejsce w weekend podczas karnawału. Wiedziałem, że w tym dniu dużo naszych pracowników z kierownictwa kopalni jest na wyjazdowej wycieczce z SITG w Ustroniu. Około godziny 1 w nocy otrzymałem zgłoszenie, że był bardzo silny wstrząs na kopalni i na pewno coś się podziało. Był to weekend, a więc na terenie kopalni pracowało mało osób. Był to plus i minus. Plusem było to, że ograniczało się do minimum poszkodowanych, a minusem brak dostępu do informacji. Zawiadomiłem dyrektora kopalni, który wydał stosowne polecenia. Wezwaliśmy osoby funkcyjne oraz niektóre osoby z tej wycieczki. Akcja trwała bardzo długo. Po akcji musiałem również składać wyjaśnienia, między innymi dlaczego pełniłem swoją funkcję przez 16 godzin, a nie 8. Choć o zmianie mojego dyżuru zadecydował dyrektor, musiałem to jednak wyjaśnić.
- To może coś jeszcze o samym ratownictwie...
- Okręgowa Stacja Ratownictwa Górniczego znajduje się przy ulicy Marklowickiej w Wodzisławiu Śląskim. Dyżury w stacji ratownictwa trwały 2 tygodnie, dyżur pełniło zawsze 13 osób, czyli 10 ratowników, mechanik, kierownik i kierowca. Będąc wtedy czynnym ratownikiem muszę również zaznaczyć, że współpracowaliśmy z ówczesną Zawodową Strażą Pożarną, a obecną Państwową Strażą Pożarną. Dowódcą JRG Wodzisław Śląski był Pszowik Jan Siodmok, z którym miałem bliski kontakt. Pamiętam jak strażacy pomagali nam przy wycince drzew, z którą byśmy sobie nie poradzili. Po akcji zorganizowaliśmy spotkanie, na którym wymieniliśmy się poglądami. Strażacy również zwracali się do nas z prośbą o legalizację sprzętu służącego do pomiarów gazów, którym dysponowali. Ta współpraca była bardzo korzystna.
- A jeżeli chodzi o same akcje?
- Jeżeli chodzi o akcje to były różne, począwszy od pożarów po akcje ratujące życie. Na szczęście nie brałem udziału w takich, w których zginęliby ratownicy, jak to miało miejsce ostatnio w Jastrzębiu-Zdroju. Kopalnia Anna była kopalnią metanową, w innych natomiast te zagrożenia były mniejsze np. w kopalni Chwałowice. Wiązało się to z coraz niższym schodzeniem górników. Im głębiej, tym większe zagrożenie.
- Jeszcze jakieś ciekawostki.
- Ciekawostką jest fakt, że na kopalni Anna nie było szczurów tylko myszy. Szczury przyszły do nas, gdy połączyliśmy się podziemnymi wyrobiskami z kopalnią Marcel i zostały do końca jej istnienia. Nie potrafię tego wyjaśnić. Mówiąc o zwierzętach chcę powiedzieć o jeszcze jednym zdarzeniu. Andrzej Ziarko, były naczelny inżynier kopalni, przeżył kiedyś niezwykłą sytuację. W 1974 roku nastąpiło silne tąpnięcie na dole kopalni Anna. Nastąpił wstrząs i pan Ziarko szedł to sprawdzić. Zastanowiło go jednak, że bardzo dużo myszy ucieka z miejsca zdarzenia i wtedy uświadomił sobie, że te zwierzęta coś czują. Zrozumiał, że musi się natychmiast ewakuować, coś się złego dzieje. Tak też się stało. Za chwilę nastąpiło drugie potężne tąpnięcie. Myszy uratowały mu życie.
- A jak funkcjonowały zakładowe straże pożarne i jakie miały zadania?
- Na terenie kopalni była zakładowa straż pożarna. Byli też pracownicy powierzchniowi straży pożarnej i dołowi. Zadaniem powierzchniowych było gaszenie pożarów występujących na terenie kopalni i kontrola sprzętu p.poż. To oni w pierwszym rzucie podejmowali działania. Na wyposażeniu był wóz strażacki i pełnili służbę 24 godziny na dobę.
Strażacy dołowi mieli zadanie kontrolno-prewencyjne. Sprawdzali sprzęt przeciwpożarowy, który musiał być zgodny z przepisami na dole. Były to stanowiska z hydrantami, wężami, gaśnice itd. Strażacy "dołowi" nie uczestniczyli w gaszeniu pożarów. Te zadania wykonywały tylko i wyłącznie zastępy ratowników górniczych.
- Kopalnia to było państwo w państwie. Miała strażaków, miała ratowników, miała służbę medyczną, miała sportowców.
- Tak zgadza się. W latach 70- tych kopalnia Anna zatrudniała ponad 6 tysięcy osób. Nie chodzi tu tylko o pracowników dołowych, ale o wszystkich zatrudnionych poza terenem kopalni np. w domu kultury, ośrodkach wczasowych, sportowców itd. Wszystkie te osoby były ujęte w jej strukturach. Obecny budynek Miejskiego Domu Kultury w Pszowie też należał do kopalni i tam działał jako Dom Kultury. Kopalnia miała nawet swoich sportowców. W szczytowych momentach funkcjonowała pierwsza liga boksu a pierwszym medalistą mistrzostw świata był śp. Zbigniew Kicka, który zdobył pierwszy brązowy medal w Hawanie, Bogdan Gajda, Andrzej Biegalski - to byli mistrzowie Europy. Nie można zapomnieć o Marianie Kasprzyku, mistrzu olimpijskim. Ci zawodnicy boksowali w klubie KS Górnik Pszów, których też zatrudniała kopalnia Anna. Kolejna dyscyplina to piłka nożna. Powstał także hotel i boisko. Jako klub byliśmy w drugiej lidze. Było też lodowisko z drużyną hokejową w drugiej lidze. Była pierwsza liga tenisa stołowego. Zbudowane zostały ośrodki wczasowe, wyciąg narciarski w Jaszowcu na Palenicy, ośrodek wczasów letnich w Dźwirzynie, ośrodek w Olzie, który w 1997 roku został zmieciony przez powódź. Kopalnia organizowała nawet ziemniaki i dowoziła je do pracowników. O stan zdrowia pracowników dbała też specjalnie utworzona własna służba medyczna. Wszystko to organizowała kopalnia. Jest to dziś nie do pomyślenia.
- Kopalnia była dla Pszowa jak serce i to serce zostało miastu wyrwane. Tęsknicie za KWK Anna?
- Użył pan przed chwilą bardzo dobrego określenia: wyrwane serce. Powiem tak: serce wyrwano, a łzy lecą z oczu. Jako mieszkaniec Pszowa często jeżdżę obok byłej kopalni Anna i zawsze patrzę w lewo, w prawo, chcąc zobaczyć, co się zmienia. Mam do czynienia z ludźmi, którzy są spoza naszego terenu, którzy twierdzą, że wolą jechać inną trasą niż przez Pszów, aby nie widzieć co pozostało po tym miejscu. Ten sentyment jest, ale cieszę się, że coś się robi w kierunku zmiany tego wizerunku. Przekształca się ten teren, przykładem jest wieża szybu Jan, maszyna wyciągowa, gdzie będzie biblioteka, rejon szybu i maszyny wyciągowej Chrobry I, gdzie będzie możliwość zwiedzania, były punkt opatrunkowy, Szyb Ryszard - tereny rekreacyjne. Coś zostało i mam nadzieję, że nie będzie to zniszczone. Wiele osób te inicjatywy ocenia pozytywnie.
oprac. Fryderyk Kamczyk