Nowe pokolenie dostało nowego Kleksa. To naspidowany hipster i dorosłe dziecko [RECENZJA]
"Witajcie w naszej bajce, dzbany!" - tak woła Ada Niezgódka do Wilkusów okupujących jej szkołę. To najkrótsza charakterystyka filmu, który jedną nogą tkwi w książce z 1946 roku, drugą w filmie z 1984, a głowa we własnym rytmie buja we współczesnej popkulturze. O nowej "Akademii Pana Kleksa" pisze Adrian Szczypiński.
40 lat temu byłem w raciborskim kinie Bałtyk na pierwszej ekranizacji "Akademii Pana Kleksa". Trzykrotnie. Miałem 10 lat. Wczoraj byłem w raciborskim kinie Bałtyk na drugiej ekranizacji "Akademii Pana Kleksa" (właściwie nie ekranizacji, a dosyć luźnej adaptacji, ale o tym później). Na razie jeden raz. Wystarczy. Kolejne seanse będą z blu-raya i z VOD. Kiedyś trzeba było chodzić do kina, żeby przeżyć to jeszcze raz, bo nad Wisłą i Odrą w 1984 roku kasety VHS dopiero stawiały pierwsze kroki, a na emisję telewizyjną czekało się kilka lat. Samo kino było wstępem do świata baśni, jedyną oprócz literatury furtką do innego świata. Dziś tych furtek jest aż nadto, dlatego cieszył widok zapełnionej w połowie sali na piątkowym pokazie premierowym. Kiedyś cieszyłby widok pełnej sali, ale nie ma co grymasić. Na widowni było kilku pędzonych nostalgią i ciekawością starych koni, reszta dorosłych to rodzice większości widzów, czyli dzieciaków, którym szczerze zazdrościłem.
Zazdrościłem im momentu pierwszego spotkania z Kleksem, z dorosłym facetem umiejącym nadawać na ich falach. A do krzywych skojarzeń z Kleksem i jego uczniami sami sobie kiedyś dojdą. Mi też się do niedawna wydawało, że pomysł filmu, w którym jeden dorosły otacza się gromadką dzieci bez rodziców już nie ma racji bytu, że to echo świata, który wydawał się bardziej niewinny niż był, że dziś nastolatkowie są bardziej dorośli od dorosłych i nikt im nie sprzeda latającego dziwaka. Tymczasem znaleźli się ludzie, którzy nie zlękli się pedofilskich skojarzeń i postanowili znów poudawać świat pełen prostych emocji. Wnioskując z frekwencji, chyba im się udało, a nowe pokolenie dostało nowego Kleksa.
Zostawmy na boku puste dywagacje o tym, czy trzeba, czy warto, a po co, bo to niedawno przerabialiśmy przy filmie "Forgotten Love", znanym w Polsce jako nowa wersja "Znachora". Też nie musiała, a powstała i jest chwalona. Tylko że grupą docelową tego melodramatu byli dorośli, a target "Akademii Pana Kleksa" chodzi do podstawówki. Czy zatem 50-latek, z czułością wspominający seans filmu Krzysztofa Gradowskiego, może być wiarygodnym źródłem opinii o filmie Macieja Kawulskiego? Przecież on już nie może być tą nieskalaną, emocjonalną ziemią niczyją, czekającą na zagospodarowanie przez pomysłowych filmowców. To już nie te uczucia, nie ta świeżość odbioru, nie ta naiwność przyjmowania fabuły, postaci i humoru z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Ale z drugiej strony patrząc, dzisiejsi widzowie Kleksa z pierwszych klas podstawówek też już mają wyobraźnię przerytą tam i z powrotem. Kino, telewizja i internet zrobiły swoje i taki młody człowiek też nie ma łatwo, wszak już wszystko widział, nawet jeśli nie pod postacią właściwego filmu, to w sieciowych przeróbkach. Teoretycznie nie jest pierwszym naiwnym odbiorcą, jak jego starzy 40 lat temu, wyposzczeni po stanie wojennym i rzucający się na Kleksa jak na objawienie. A to przecież było objawienie, cud nieomal. Nowa adaptacja musiała zatem zmierzyć się z nowymi wyzwaniami, które nie wynikały z opanowania filmowego rzemiosła, a raczej ze zderzenia z nowym rodzajem widza, otrzaskanym i spasionym na atakujących zewsząd kolorowych treściach, łatwych do realizacji jak nigdy dotąd. Wychowywanych w latach 80. dzieciaków można było omamić byle czym. Łykało się wszystko co błyszczało, a wówczas mało co błyszczało, skrzyło kolorami i śpiewało piosenki. Bo nie można mówić, że "kiedyś to było". Nie, kiedyś nic nie było, więc porwać dzieciaka do świata baśni było zadaniem nad wyraz prostym. Niemożliwe wydawało się tylko nakręcenie takiego świata baśni. Dziś jest na opak.
Załóżmy więc, że najbardziej wiarygodne recenzje wygłoszą właściwi odbiorcy filmu, czyli uczniowie szkół podstawowych. Zatem skupmy się na czymś, czego młodzi nie dostrzegą - całego fundamentu tego filmu, ukrytych przed nimi warstw złożonych z nostalgii, popkulturowych przefiltrowań, cytatów i nawiązań, tych wszystkich easter eggów odsyłających wprost do pierwszej "Akademii Pana Kleksa". Bo oczywiście można oceniać ten film jako dzieło autonomiczne i osobne, ale będzie to zaklinanie materii. Nowa "Akademia..." to patchwork uszyty z książki, pierwszego filmu oraz 40 lat popkultury. Te sekrety pana Kleksa znane są tylko starym widzom. Zacznijmy od tego, że nowy film to na razie tylko część opowieści. To się nie kończy na napisach. W listopadzie zobaczymy bezpośredni ciąg dalszy, zatytułowany "Kleks i wynalazek Filipa Golarza". To też znak czasów. Twórcy filmów o Harrym Potterze najpierw skracali i ścieśniali powieściowy materiał, potem dostawali baty za ogołacanie kolejnych ekranizacji, wreszcie odrobili lekcję i z ostatniego tomu zrobili dwa filmy. Bezpieczniej i bardziej kasowo. Maciej Kawulski nakręcił wszystko na raz (żeby mu dzieciaki za szybko nie powyrastały, jeśli byłaby przerwa w zdjęciach), ale czy skończy się na drugim czy trzecim filmie, na razie nie wiadomo. Teoretycznie po drugiej części powinien być koniec opowieści o Akademii, ale widzowie części pierwszej już wiedzą, że z oryginału Jana Brzechwy, pisanego w czasie hitlerowskiej okupacji, został tylko szkic świata przedstawionego. Najważniejszym symbolem i nawiązaniem do pierwszej wersji "Akademii Pana Kleksa" jest udział Piotra Fronczewskiego, jako sąsiada Ady i jednocześnie doktora Paj-Chi-Wo z tamtej strony bajki. W jego łagodności oblicza starego człowieka o twarzy Kleksa i Brzechwy z pierwszego filmu widać tamten świat sprzed 40 lat, który trzeba było opowiedzieć na nowo.
Twórcy dość mocno poprzestawiali klocki znane z książki i pierwszego filmu. Musieli to zrobić, bo jednocześnie zabrali się za dwie ramotki, które już dawno temu pozostały reliktami swoich czasów. Przed podobnym zadaniem stanął kilka lat temu Mike Flannagan, którego znakomity horror "Doktor Sen" był zarówno ekranizacją powieściowego sequela "Lśnienia" Stephena Kinga, jak i dalszym ciągiem filmowej adaptacji "Lśnienia" z 1980 roku. Fani horroru wiedzą, że King nie lubił filmu Stanleya Kubricka, a tu trzeba było przekonać Kinga, że "Doktor Sen" będzie dalszym ciągiem i jego powieści, i nielubianego przez niego filmu. Niby niemożliwe, a jednak się udało. Na szczęście twórcy nowego Kleksa nie musieli stawać przed takimi dylematami, bo ani Brzechwa nie zdążył zobaczyć filmu Gradowskiego, ani nawet nie było z kim negocjować, bo obaj już nie żyją. Żyją za to widzowie pierwszego filmu, którzy w międzyczasie naczytali się i naoglądali Potterów, a potem ich dzieci odrobiły tę samą lekcję. I co tu z nimi zrobić? Twórcy ryzykownie zagrali na oba fronty, bo, jak już pisałem, nie mieli innego wyjścia. Trzeba było uwspółcześnić Kleksa za wszelką cenę. Tą ceną wydaje się być - niestety - jego zinfantylizowanie. Kleks Fronczewskiego był dorosłym mentorem, przystępnym, ale jednak poważnym wzorcem na piedestale, jak Dumbledore w pierwszym filmie o Harrym. Tymczasem nowy Kleks to taki trochę Zgredek i Gilderoy Lockhart z drugiego Pottera, naspidowany hipster i dorosłe dziecko. Tomasz Kot z wdziękiem wybrnął z tak karkołomnego zadania aktorskiego, choć w kilku momentach zdziecinnienie jego Kleksa jest wręcz krindżowe. W tych scenach na szczęście wchodziła Ada Niezgódka, bardziej dorosła od dorosłych bohaterów filmu. U Brzechwy i Gradowskiego był to Adaś, a Akademia nie była koedukacyjna i różnorodna. To też znak czasów i zdrowego rozsądku twórców. Po tylu filmach w dwupłciowym Hogwarcie już nikt by nie uwierzył w Akademię złożoną z samych chłopców. To nie wojsko ani seminarium.
W filmie Gradowskiego fabularnym ciałem obcym zawsze była dla mnie opowieść szpaka Mateusza o swoich książęcych latach i inwazji wilków. Ta ponura bajka w bajce niepotrzebnie odciągała mnie od kolorowej Akademii, choć wiem, że to całe backstory Mateusza było potrzebne do wprowadzenia na scenę doktora Paj-Chi-Wo. Wilki nie powodowały u mnie bezsennych nocy, jak z lubością wspominają dzisiejsi 50-latkowie, choć "Marsz wilków" w wykonaniu TSA przetrwał próbę czasu lepiej od samego filmu. Dużo bardziej przerażał mnie Adolf, mechaniczna lalka z dalszej części filmu, a scena uruchamiania go przez Kleksa niezawodnie wywoływała ciarki (oczywiście wówczas nie zwracałem uwagi na to, że dorosły facet wyjął z brzucha lalki gumową rurkę, włożył ją do swoich ust, zaczął w nią dmuchać, a rurka zaczęła świecić na kolorowo - ech, cóż znaczy szlachetna naiwność odbioru...). Ale wracając do opowieści Mateusza - w nowym filmie została ona zredukowana do kilkuminutowej retrospekcji. Tyle wystarczało, żeby Piotr Fronczewski jako doktor Paj-Chi-Wo, powtórzył słowo w słowo kwestię Wiesława Michnikowskiego z analogicznej sceny pierwszego filmu.
A co w takim razie z wilkami? Cóż, stały się niemal głównymi bohaterami. Pojawiają się już na początku filmu, jeszcze przed tytułem, pół godziny przed wejściem Kleksa. Twórcy postanowili bowiem przenieść ich historię z opowieści Mateusza do współczesności Kleksa i Ady. Dobre rozwiązanie, nawet jeśli nie stała za nim zmiana wyglądu wilków. W 1984 roku byli nimi statyści i kaskaderzy w nieruchomych maskach. Czysta umowność, choć podobno wywołująca nocne koszmary. Tutaj mamy nie wilki, a istoty zwane Wilkusami, co w domyśle miało usprawiedliwić ich ludzki wygląd, bardziej odwołujący się do orków z "Władcy Pierścieni". Pracochłonna charakteryzacja specjalna, jedna z lepszych w polskim kinie ostatnich lat, najbardziej wyraziła się postaci granej przez Danutę Stenkę, która wreszcie mogła sobie poużywać, powytrzeszczać i pokrzyczeć jak prawdziwy, bajkowy potwór. A polskie kino, obracające się wokół komedii i współczesnych dramatów, wyjątkowo rzadko daje aktorom taką możliwość. Podobną okazję świetnie wykorzystał Sebastian Stankiewicz, charakterystyczny brzydal, przez lata spalający się na drugich i trzecich planach filmów i seriali. Jako Mateusz (tym razem nie szpak i nie model na linkach) momentami był ważniejszy fabularnie od Kleksa. To Mateusz przedstawiał Adzie Akademię i zasady jej funkcjonowania, on był spiritus movens całego filmu, on także - jak się dowiedziałem od niezadowolonych recenzentów - co kilka minut opowiadał dowcipy o kupie. Chyba widzieliśmy inny film, bo w moim było tego dużo mniej.
Adaś Niezgódka w 1984 roku mieszkał na zapyziałym podwórku, żywcem wyjętym z "Vabanku". Ada Niezgódka mieszka w polskiej dzielnicy Nowego Jorku. Ta zmiana scenerii właściwie nie ma znaczenia dla fabuły, a może się przydać w odbiorze międzynarodowym, wszak Akademia jest teraz wielokulturowa, a nie złożona z białych chłopców (dobrze, że nie wszyscy chłopcy u Gradowskiego byli blondynami, bo na skojarzeniach z "Wioską przeklętych" by się nie skończyło). Świat bajkowy nie przyniósł zaskoczeń estetycznych, może tylko zaskakiwał statystycznie, bo - znów - polskie kino rzadko ma okazję do kreacji świata wyobraźni. Rzeczywistość w której funkcjonuje Akademia jest tylko mechaniczną kompilacją fantastycznych światów i krajobrazów z "Avatara", "Nostalgii anioła" i "Alicji w krainie czarów". Scenografia zatrzymała się koncepcyjnie na bezpiecznej oczywistości, ładnej i efektownej. Mało ambitnie, ale czy w bajce dla dzieci trzeba czegoś więcej, żeby nie przedobrzyć i nie wejść na teren wysmakowanej fantasmagorii dla dorosłych?
Oczekiwania przekroczyła za to muzyka. Podkreślam - muzyka, nie piosenki. Zamiast jednego Andrzeja Korzyńskiego, tworzącego ponadczasowe przeboje z dziecięcej baśni, tutaj słyszymy wspólne dzieło aż trzech kompozytorów. Korzyński 40 lat temu pisał na orkiestrę symfoniczną i współczesny zespół instrumentalny. Muzyka do nowego Kleksa to wyczarowana na klawiszach i komputerach symfoniczna elektronika, często wymieszana z synthpopem. W urzekających prostotą motywach świadomie przeglądają się muzyczne lata 80. i 90., kłaniają się nuty i harmonie Vangelisa, Rondo Veneziano, Harolda Faltermeyera, wczesnego Hansa Zimmera i współczesnych cytatów ejtisowych rodem ze "Stranger Things". I co najciekawsze - w muzyce ilustracyjnej nie ma ani jednej frazy pożyczonej od Andrzeja Korzyńskiego. Kompozytorzy świadomie cytowali co się tylko dało ze współczesnej muzyki filmowej, ale na teren pierwowzoru nie włożyli nawet małego palca. Odbili to sobie w piosenkach, bo grzechem i marketingowym strzałem w stopę byłoby nie przypomnieć hitów równie żywotnych, co pierwsze przeboje Lady Pank. Aż cztery z pięciu obecnych w filmie piosenek to cytaty lub nowe wersje tego, co śpiewali uczniowie Akademii 40 lat temu. Od początku krzywiłem się na piosenkę sanah "Jestem twoją bajką". Nie lubię jej maniery wokalnej, ale muszę przyznać, że wykorzystana w odpowiednim momencie filmu piosenka sanah robi piorunujące wrażenie. W przeciwieństwie do grającej na napisach końcowych "Całkiem nowej bajki" w wykonaniu gwiazd ze świata dorosłych - to już był marketingowy i promocyjny skok na kasę, bezwstydnie zerżnięty z estetyki Męskiego grania. Piąta piosenka ("Podróż Alberta") to nowa wersja utworu Małgorzaty Ostrowskiej z napisów końcowych "Podróży Pana Kleksa". Wybór zaskakujący, bo z innego filmu, ale w końcu także ze świata Kleksa. Ku mojemu zaskoczeniu nie było w filmie mojej ulubionej piosenki z soundtracku, "Zapomnianej bajki" Pauli Biskup, choć było kilka dobrych miejsc do jej wmontowania.
Napisałem, że najbardziej wiarygodne recenzje wygłoszą właściwi odbiorcy filmu, czyli dzieci. Pytanie, czy przyznają się, ile razy zasłaniali oczy na widok Wilkusów? Może dziewczynki tak, bo chłopakom byłoby wstyd. Nie jestem w stanie odpowiedzieć na pytanie, czy siedmiolatek może bezpiecznie obejrzeć nową "Akademię Pana Kleksa". Z przytomnym dorosłym u boku - na pewno, bo dorosły kilka razy musi się włączyć jako lektor napisów, podkładanych pod dialogi Wilkusów. No i trzeba wspomnieć o emocjonalnej intensywności jednej sceny, jako żywo przypominającej śmierć konia Artaxa na bagnach smutku z "Niekończącej się opowieści". Starzy widzowie to pamiętają z filmu i teledysku Limahla, w którym jest fragment tego łamiącego serce momentu. W nowym Kleksie jest podobna scena, w której jeden z bohaterów dodatkowo umiera jak DiCaprio w "Titanicu". A czy trzeba najmłodszych izolować przed takimi treściami, nawet jeśli są składnikiem filmu dla dzieci i o dzieciach? Szanowni rodzice, zadecydujcie sami.
"Witajcie w naszej bajce, dzbany!" - woła Ada Niezgódka do Wilkusów okupujących jej szkołę, niczym renegaci Voldemorta w Hogwarcie. Film jedną nogą tkwi w książce z 1946 roku, drugą stoi w filmie z 1984, ale głowa we własnym rytmie odważnie buja we współczesnej popkulturze. Na najprostsze pytania, czy film się udał i czy warto go obejrzeć, ja odpowiem bardzo twierdząco, choć to zupełnie inna bajka od tej, którą zapamiętałem 40 lat temu. Grunt to umieć znaleźć w niej swoją własną bajkę. A jeśli się już wyrosło ze znajdowania bajek, to trzeba na film wysłać swoje dziecko. Ono na pewno tę bajkę znajdzie i przechowa w sercu do czasu realizacji kolejnej wersji za następne 40 lat. Ciekawe, do jakich wniosków wtedy dojdzie? Wszak będzie miało do porównań więcej filmów.
P S. - na początku napisów końcowych jest jeszcze jedna scena, prowadząca wprost do drugiej części, więc wstrzymajcie się na chwilę podczas opuszczania sali.
8/10
Akademia Pana Kleksa
- 2023
- reżyseria - Maciej Kawulski
- scenariusz - Krzysztof Gureczny, Agnieszka Kruk
- zdjęcia - Bartek Cierlica
- muzyka - Mateusz Schmidt, Patryk Kumór, Dominic Buczkowski-Wojtaszek, Andrzej Korzyński
- wystąpili - Antonina Litwiniak, Tomasz Kot, Danuta Stenka, Sebastian Stankiewicz, Piotr Fronczewski, Agnieszka Grochowska, Daniel Walasek, Konrad Repiński
Adrian Szczypiński to filmowiec z Raciborza. Producent, reżyser i scenarzysta szeregu filmów o tematyce historycznej, m.in.: "Tajemnic kościoła św. Mikołaja", "Z biegiem Psinki", "Matki Polki" oraz "Ulitzki". Zawodowo od lat związany z Raciborską Telewizją Kablową.
Pisanie dla samego pisania. Tekst recenzji dłuższy od scenariusza Kleksa.