Jestem uwikłany, wszak wypowiadam się na temat odejścia księdza jako były ksiądz
Ze Stefanem, byłym księdzem, mejluje Łukasz Libowski, jeszcze ksiądz. Kontynuacja artykułu Prędzej czy później każdy ksiądz czy kleryk zmierzy się z własnym „Już nie chcę”.
Nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem
A kiedy, Stefanie, te Twoje wyobrażenia się, że tak powiem, urealniły? Co zaś się tyczy Twojego pytania: moje doświadczenie, tak jak je teraz widzę, byłoby podobne do Twojego, ale nie byłoby tak jak Twoje intensywne, nie byłoby jak Twoje nasycone; choć nie wiem, czy takie moje widzenie własnego mojego doświadczenia rzeczywiście ma jakąś podstawę obiektywną, zastanawiam się, czy nie jest aby jego źródłem moja osobowość, inna przecież – wybacz mi, proszę, że zauważam tu oczywistość – niż Twoja. Chowałem się w parafii, która szczęśliwie przez długie lata miała dobrego proboszcza: to był najzwyczajniej – acz coraz bardziej jestem skory sądzić, iż taka zwyczajność wcale nie jest taka zwyczajna – dobry człowiek. Odkąd pamiętam, podobało mi się, jaki on był – i wciąż podoba mi się, jaki jest, bo wciąż żyje. Wydaje mi się, że z upływem czasu podoba mi się to, jaki jest, nawet bardziej; działa tu pewno, domyślam się, jakiś mechanizm, no ale cóż, tak właśnie mam. Tak sobie myślę, że w pewnym momencie tak bardzo spodobało mi się, jaki jest mój proboszcz, że postanowiłem być taki, jak on: i próbuję być taki, ale za bardzo mi nie wychodzi, jakkolwiek pewne podobieństwo u siebie do niego widzę wyraźnie. Owszem, na pewno jest w tym jakaś idealizacja, zgadzam się; zresztą, musi to wszystko być chyba dość skomplikowane, bo to idealizowanie osoby proboszcza łączy się u mnie z życiem, jak bym to ujął, na jego wzór. No ale do czego zmierzam: nie powiedziałbym, że taki mój głęboki, intymny stosunek do mojego proboszcza mnie oślepia. Nauczyłem się w pewnym momencie – trudno mi wskazać konkretną chwilę – że dla mnie ksiądz, każdy ksiądz, jest księdzem, a wraz ze mną jest chrześcijaninem, że jako ksiądz jest dla mnie przewodnikiem, a jako chrześcijanin jest moim bratem, współbratem – to parafraza myśli Augustyna. To była ważna nauka, ważna lekcja. I muszę przyznać, że niespecjalnie dla mnie gorzka. A dała mi ono dużo swobodny i wolności w myśleniu o księżach i w funkcjonowaniu pomiędzy nimi i w ogóle chyba w Kościele.
Jako dziecko słuchałem rozmów dorosłych na temat tego, że księża, „tacy święci nie są” albo „robią tak samo” lub „są jeszcze gorsi niż…”. Nie wykluczałem tego, ale myślałem sobie, że i tak muszą istnieć jacyś sprawiedliwi, pewnie trudno było mi się rozstać z obrazem innego-dobrego, który stworzyłem sobie w dziecięcej wyobraźni. Życie jednak nie oszczędziło mi dalszych okazji. Nie chcę wnikać w szczegóły, ale już jako kilkunastoletni chłopak miałem pomoc jednemu księdzu w sprawach komputerowych. Mając dostęp do jego komputera, w czasie pracy natknąłem się na zdjęcia nagich kobiet. Pamiętam, że to był niemały szok. Nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem. Oczywiście dziś mnie to nie dziwi, ale wtedy wydawało mi się, że śnię. Po jakimś czasie nawet miałem wrażenie, że to się nie wydarzyło, że to mi się przyśniło, że sam sobie opowiedziałem to, co widziałem. Zaprzeczenie, kolejny mechanizm obronny – z jednej strony pozwalał to, co widziałem, po prostu emocjonalnie wytrzymać; z drugiej zaś strony „pracował”, by ideał w głowie nie umarł. Kościół ma też postacie świętych, wśród nich są duchowni. Nie żyją, więc pornografii u nich nie znajdę. Czyli jednak się da. Może nawet ja taki „nieskalany” będę. Takie, wydaje mi się, były moje początki: napięcie między idealizacją a realnością. W dalszej kolejności zaangażowanie się we własne życie, by bronić tego ideału, czyli wstąpić do seminarium. Choć to akurat tylko jeden z wielu moich motywów i nie wydaje mi się osiowy. Im dalej w las, tym więcej było okazji do urealnienia, będąc wśród księży „od środka”.
Urealnienie otwiera na świat i innych ludzi
W każdym razie, by podsumować: nie jest chyba urealnienie, o którym piszemy, czymś oczywistym. Okazuje się ono zadaniem, jakie człowiek musi podjąć; choć czy „musi”? – raczej trzeba powiedzieć: „chce” podjąć. Ze słów, jakie padły, wynikałoby, że jest ono trudniejsze niż idealizacja. Przystałbyś na taki wniosek? Czy znaczyłoby to, że natura nasza, natura ludzka, jest taka, iż potrzeba nam super-bohaterów?
Przystałbym, bo rzeczywiście wydaje mi się to trudniejsze. Ciekawe jest Twoje filozoficzne ujęcie urealnienia się jako zadania. Czy taka jest natura ludzka, że potrzebujemy super-bohaterów? Nie chcę wchodzić w kompetencje antropologii filozoficznej. Trochę światła na to zagadnienie może rzucić psychologia. Dziecko idealizuje rodziców. Wierzy, że mama i tata ochronią je przed niebezpieczeństwem dzięki swojej niezwykłej władzy i mocy. Przypisanie tych cech rodzicowi to moment idealizacji. Tu bym dodał, że jest to dziecku potrzebne – tylko tak na pewnym etapie życia może zapewnić sobie bezpieczeństwo. Taką właśnie wiarą we wszechmoc rodzica. Małe dziecko jest przecież od rodzica emocjonalnie zależne.
Nancy McWilliams, znana psychoterapeutka psychodynamiczna, opisuje zjawisko idealizacji jako mechanizmu obronnego. Dziecko tak radzi sobie z lękiem, silnym i trudnym uczuciem. Odzyskuje poczucie bezpieczeństwa. Jak na dziecko – adekwatnie. Jako nastolatek jednak ta sama osoba zakwestionuje matkę i ojca w tzw. etapie buntu. Może nawet zdewaluuje – po to, by się odseparować od nich. Separując się psychicznie „wewnątrz”, decyduje się na zmianę zewnętrzną i np. wyprowadza się z domu. Urealnienie otwiera na świat i innych ludzi. Daje też pełniejszy nowy obraz rodzica. Jestem świadom, że ten rodzic nie jest taki idealny, ale też nie jest beznadziejny. Po prostu w różnych sytuacjach mam do niego różne uczucia, często sprzeczne, a jednak są to emocje do tej samej osoby. Kolejny moment, kiedy jesteśmy tak emocjonalnie zależni od kogoś, to zakochanie. Wtedy budujemy sobie w głowie obraz naszego ukochanego, jaki to „on”, „ona” nie jest. Nie wszyscy wtedy zauważamy, że nasze myśli to nie rzeczywistość. Ale po jakimś czasie w związku przysłowiowe skarpetki położone nie w tym miejscu otwierają nas na możliwość urealnienia. Nasz obraz w głowie staje się bardziej elastyczny, wielowymiarowy. Także sam związek może wejść na inny etap. Jak pisze McWilliams, z mechanizmem obronnym mamy do czynienia wtedy, gdy pierwotna potrzeba poradzenia sobie z lękiem poprzez idealizację jest dalej obecna w psychice człowieka w swojej niezmienionej formie od wczesnego dzieciństwa, czyli gdy nie jest dopełniona przez urealnienie. Czyli np. Jan jest w związku z Małgorzatą, ale, obrazowo mówiąc, w środku, w jego głowie istnieje także mały Jaś. Czuje się on bezpiecznie jak u mamy, gdyż wierzy, że Małgorzata jest taka dobra, wspaniała, jak żadna kobieta na świecie itp. Dodatkowo zjednoczenie z kimś tak wspaniałym jest lekarstwem na jego niedoskonałość – małe dzieci są przecież słabsze niż dorośli.
Podsumowując: pierwotna zależność od wszechmocnego drugiego człowieka pomaga mi poradzić sobie z moim lękiem, ale i z własną niedoskonałością. Wydaje mi się, że jest określona grupa wiernych – rzecz jasna: nie wszyscy – która ma w psychice takie wewnętrzne małe dziecko, które ujawnia się w relacji z drugim człowiekiem, a więc i z księdzem. Wobec wiernego duchowny ma przecież określoną rolę. Widać to w języku: mówi się na księdza np. „kierownik duchowy” czy „ojciec”. To z natury rzeczy nie musi być problem. Ale weźmy takiego Jana, który nosi w sobie tego małego Jasia. Gdy on postrzega postać „kierownika” czy „ojca” przez okulary idealizacji, to mały Jaś oczekuje, że ojciec Adam będzie „alter Christus” (nie tak, jak to rozumie teologia, ale tak, jak to sobie wyobrazi wewnętrzny Jaś). Zdefiniuje go mniej więcej tak: ojciec Adam prędzej zginie niż zrobi coś wbrew swoim zasadom. On jest wspaniały, dobry, nigdy nie zawiedzie itd. Mały Jaś czuje się bezpiecznie, mimo że jest słaby, może dalej żyć na tym świecie pod skrzydłami ojca Adama. Kiedy jednak Jan odkryje, że Adam to zwykły „Piotr”, dochodzi do momentu kulminacyjnego. Załóżmy, że ks. Adam zrobił coś, co nie pasuje do ideału, np. związał się z kobietą i odchodzi. Pojawiają się emocje. Jan złości się niezmiernie: „jak tak można”, „zdrada” itp. Zachowanie Adama przypomina małemu Jasiowi, że ten cały ideał to była bajka. Stoimy teraz jakby na rozdrożu. Upraszczając, ujmę to tak: albo skręcimy w drogę zwaną urealnieniem i dorosły Jan pomoże małemu Jasiowi wewnętrznie przez to przejść: wysłucha i zaakceptuje jego emocje, pomoże zbudować nowy obraz księdza i Kościoła. Tu pomocą może być oczywiście ktoś z zewnątrz np. „wierzący nieidealizujący” albo specjalista – psycholog, psychoterapeuta. Alternatywą zaś jest droga, na której końcu jest ślepy zaułek. De facto zatrzymujemy się w miejscu. Adekwatna złość zaczyna zmieniać się w dewaluację. I tu pojawia się zmasowany, surowy atak. Streścił bym go tak: ksiądz, który odszedł z kobietą, to zbrodniarz pokroju Hitlera – z tą różnicą, że jeszcze nie trafił do piekła. Oczekujemy jednak, że tam trafi prędzej niż później – dla dobra Kościoła oczywiście (wszak „Abraham kazał nam takie kamienować”). W dewaluacji zatrzymujemy się i zaczynamy pastwić nad tym złym księdzem, ona nie pozwala iść dalej w procesie urealnienia. Nie chcemy się pogodzić z rzeczywistością. Idealizacja i dewaluacja to jak dwie strony jednego medalu. Atakując z całą mocą, w istocie bronimy prawdziwości naszej iluzji, „bajki”. W istocie tego ataku leży jednak... obrona – chcemy znów poczuć się bezpiecznie i nie poczuć się słabym. Mechanizm obronny, czyli broniący nas. Surowy atak broni, „chroni” nas również przed naszą „ciemną stroną”, którą każdy ma, ale nie każdy w sobie ją akceptuje. Cała surowość dewaluującego ataku na księdza ujawnia miarę nieakceptacji własnej niedoskonałości. Trudno jest to samemu w sobie uchwycić, bo surowość do siebie jest projektowana na drugiego. Pomstując na księdza, ciągle mamy okazję się wreszcie temu przyjrzeć, ciągle jest szansa wejść na drogę, która nie kończy się ślepym zaułkiem. Cały ten proces urealnienia względem odchodzącego księdza można przez analogię porównać do sytuacji, w której dziecko dowiaduje się, że św. Mikołaj jednak nie istnieje. Należą mu się przeżycia: złość, smutek, rozczarowanie, co tylko się pojawi. Należy mu się w tym wsparcie dorosłego, akceptacja i rozmowa, zbudowanie obrazu Bożego Narodzenia na nowo w taki sposób, że choć św. Mikołaj nie istnieje, to za rok znowu będą święta i prezenty, a dziecko będzie dalej na nie czekać w nadziei i radości. Koniec końców bajka o „prawdziwym” św. Mikołaju latającym na saniach i wchodzącym przez komin nie jest już mu do tego potrzebna.
Mułła-safanduła.