Jestem uwikłany, wszak wypowiadam się na temat odejścia księdza jako były ksiądz
Ze Stefanem, byłym księdzem, mejluje Łukasz Libowski, jeszcze ksiądz. Kontynuacja artykułu Prędzej czy później każdy ksiądz czy kleryk zmierzy się z własnym „Już nie chcę”.
Staram się nie dawać wykładu, jak jest
Stefanie, muszę przyznać – i to przyznać z nie lada uznaniem – że bardzo, ale to bardzo sugestywnie rzecz odmalowałeś i przedstawiłeś. Podoba mi się to Twoje ujęcie zagadnienia. Przekonuje mnie ono. Jakoś koresponduje ono z moimi doświadczeniami, a może także i intuicjami. Jestem w stanie przyjąć, że tak – albo jakoś tak, albo jakoś podobnie – dzieje się w rzeczywistości. Znaczyłoby to, że jesteśmy istotami uwikłanymi głęboko i wielorako w najrozmaitsze, jak się wyrażasz, bajki, co bynajmniej nie ułatwia nam egzystencji. Z drugiej zaś strony patrząc na sprawę: trudno nam bez tych naszych iluzji się w życiu obejść. Są w pewnym sensie we wszechświecie każdego z nas naturalne – może rzec nawet trzeba: konieczne. Tu wywołam taki temat: wielu wiernym, kiedy jakiś ksiądz rzuca sutannę, niezwykle trudno przychodzi uznać, że odejście danego księdza z kapłaństwa nie przekreśla czy nie unieważnia dobra, jakie, będąc księdzem, zdołał on uczynić. Mógł przecież być świetnym katechetą, mógł mówić fajne kazania, mógł być dobrym spowiednikiem itd. To, że odchodzi, niczego w tym przecież nie zmienia. Tak ja to widzę. Ale obserwuję – co mnie, nie będę ukrywał, smuci – że ludzie wierzący raczej inaczej wszystko to postrzegają. Tym, co napisałeś dotychczas, już właściwie jakieś światło na tę kwestię rzuciłeś. Potrafiłbyś może dodać coś jeszcze?
Mogę sięgnąć w tym miejscu po przykład, myślę, że bardzo dobry, ba, znakomity, z obecnego czasu. Otóż opinia publiczna dowiedziała się niedawno (grudzień 2022 r.), że ks. Marko Ivan Rupnik, osoba w cały świecie chrześcijańskim ciesząca się wielką estymą, mozaikarz i teolog, rekolekcjonista, spowiednik i kierownik duchowy, dopuścił się czynów haniebnych. Weźmy tu na warsztat, dla uproszczenia, tylko jeden aspekt jego szeroko zakrojonej i z rozmachem prowadzonej aktywności, mianowicie jego twórczość artystyczną. Czy okropieństwa, jakie popełnił względem wielu kobiet, wykorzystując po temu pozycję, jaką miał jako zawiadujący nimi, jako prowadzący je duchowny, dyskredytują, przekreślają czy jakoś unieważniają dzieła, które stworzył? Moim zdaniem – w żadnym razie. Czy można zgadzać się na to, że moralne prowadzenie się twórcy uwzględniać się będzie w ocenie jego wytworów, jego dzieł? Uważam, że nie można. Domyślam się, że moje stanowisko w sprawie ani trochę Cię nie zaskoczy. To dwie dziedziny: jedna – życie artysty, i druga – jego twórczość, to, co wychodzi z jego rąk; choć genetycznie dwie te dziedziny są ze sobą jak najściślej sprzężone, to jednak przy ocenie twórczości, jej wartości estetycznej, życie artysty nie ma nic do rzeczy. Oczywiście, nie znaczy to, że sądzę, iż o jakości estetycznej prac Rupnika nie można dyskutować – wprost przeciwnie, uważam, że można, więcej, że trzeba; nie znaczy to, że sądzę, iż Rupnik jest genialnym artystą, który wszystkim musi się podobać – bynajmniej! Mnie się Rupnik akurat podoba. Czy jest artystą wybitnym? – tego nie wiem; zresztą nie wiem, czy kiedykolwiek będę to wiedział, bo sztukę bardzo trudno się ocenia. Uważam po prostu, że w dziedzinie sztuki sakralnej ma Rupnik coś oryginalnego, coś ciekawego do zaproponowania, coś, co ma szansę poruszyć współczesnego człowieka, co nie jest wyłącznie powieleniem tego, co stare i przez wierzących już zaakceptowane i przyjęte, jak to często, niestety, w kościelnej sztuce bywa. Z artykułu Moniki Białkowskiej Duchowy autorytet ze zdegenerowanym sumieniem. Marko Rupnik dowiedziałem się, że nie jest fanem Rupnika bp Janocha, historyk sztuki. Pisze Białkowska tak: „Publicznie najostrzejszą krytykę przedstawił bp Michał Janocha w wywiadzie rzece z Ewą Kiedio A piękno świeci w ciemności. Powiedział tam o pracach Rupnika: «We mnie budzą sprzeciw. Są dla mnie zaprzeczeniem tego, czym ma być sztuka sakralna, która powinna prowadzić do wyciszenia i kontemplacji. Wyczuwam w nich duży ładunek niepokoju». Warszawski biskup pomocniczy wspomina też historię z usunięciem mozaik Kornouchowa w Watykanie i kończy stwierdzeniem: «Może za ostro krytykuję o. Rupnika, ale nie jestem w stanie modlić się w takich wnętrzach, a przecież temu właśnie powinny one służyć»”. Przyjmuję opinię Janochy; warta byłaby ona jednakże przemyślenia i rozwinięcia, ponieważ jest ogólna i nie bardzo wiadomo, o co mu chodzi: czemu mozaiki Rupnika odbiera jako pełne niepokoju, twierdząc, że stanowią zaprzeczenie sztuki sakralnej?
A propos „uwikłania” – ja także przecież jestem uwikłany. Wszak wypowiadam się na temat odejścia księdza jako były ksiądz. Zdrowy rozsądek podpowiada, że będę stronniczy: „Musi tak mówić, przecież nie powie źle o sobie”. Dlatego podkreślę – może do znudzenia – staram się nie dawać wykładu, jak jest, ale raczej sięgać do doświadczeń własnych i wiedzy z zakresu psychologii i psychoterapii, aby pokazać, jak może być – to cząstka w bezmiarze możliwości ludzkich doświadczeń, tak przecież różnych, jak różnią się od siebie ludzie. Przykład Rupnika jest o tyle trudny, że należałoby odnieść się do zjawiska krzywdy w relacji, do manipulowania, wykorzystywania. On nie odszedł, tylko wykorzystywał seksualnie – mówimy tu o realnych jego działaniach. A tu dochodzimy do emocji ludzi, których ta sprawa dotyczy – ofiar Rupnika czy wierzących, którzy konfrontują się z faktem, iż taka historia w ich Kościele miała miejsce. On sam nie jest także byłym duchownym, więc to trochę wykracza poza ramy tego, czym się zajmujemy. Nie mniej jednak – odnośnie do tego, o czym mówi bp Janocha – niezależnie od tego, czy Rupnik malował to pod wpływem swojego własnego niepokoju, czy też nie, to jeśli jakieś dzieło sztuki budzi we mnie niepokój, to jest to mój niepokój i jest to jakaś informacja o mnie. Jaka? Nie wiem. Pytanie do odczuwającego: co cię niepokoi? Być może samo dzieło sztuki posiada jakiś bodziec, np. przerażona twarz jakiejś osoby z mozaiki Rupnika, o ile takie są – nie znam jego twórczości. Może coś jeszcze? A może tylko to? Wydaje mi się, że ktoś może się zaniepokoić na widok takiego bodźca. Nie mniej jednak perspektywa psychologiczna wnosi tu dwie rzeczy – uznanie niepokoju za własny oraz próbę zrozumienia własnych emocji. A odnośnie do dobra, które dokonało się za sprawą jakiegoś duchownego – mi osobiście łatwiej jest sobie wyobrazić, że odejście nie zmienia faktu, iż w czasie swojej posługi komuś bardzo pomógł, np. na spowiedzi, dajmy na to dziesięciu osobom. Potrafię sobie jednocześnie wyobrazić, że pięć na dziesięć tych osób po jego odejściu poczuje się w jakiejś mierze zdradzonych czy oszukanych. Dla nich te przeszłe spowiedzi przestaną mieć takie znaczenie. Wymaganie od nich, żeby natychmiast uznali w tym, co było, wartość dla siebie i „zachowali to, co dobre, we wspomnieniach”, może być jak ponaglanie kogoś, by z pierwszej fazy żałoby przeszedł do ostatniej – wydaje się to zatem zaprzeczaniem jego aktualnych i autentycznych przeżyć. A to w mojej ocenie nie jest pomocne. Wyobrażam sobie też grono obserwatorów spoza tej przykładowej dziesiątki, którzy stwierdzą: odejście anuluje te dobre spowiedzi. Tych zostawiłbym z uwagą, że to oni nadają temu takie znaczenie – co jednocześnie nie jest zarzutem, lecz pytaniem: co takiego się w nich dzieje, że to tak ich porusza?
ks. Łukasz Libowski
Mułła-safanduła.