Zachęta do mistyki. Zamyślenie w obliczu żywiołu
Stanęliśmy w tych dniach oko w oko z żywiołem. Żywiołem, któremu na imię wielka woda - pisze ks. Łukasz Libowski.
2.
W obliczu manifestującego swoją siłę, prężącego swe muskuły żywiołu odczuwamy niepokój. Wiadomo. To zrozumiałe. Normalne. Jasne. Więcej niż ludzkie – głęboko ludzkie. Nic w tym niepokoju dziwnego. Doprawdy, byłoby czymś zaskakującym, gdyby w czas dramatycznego, pełnego napięcia spotkania ze srogością natury działo się z nami inaczej. Gdyby w obliczu zasadzającego się na nas żywiołu uczucie niepokoju się w nas nie budziło. Gdybyśmy, znalazłszy się w tak fatalnym, tak beznadziejnym położeniu, uczucia niepokoju w sobie nie rejestrowali. Z tego to powodu z niepokojem tym nie ma się co ukrywać. I nie potrzeba się go wyrzekać. Wstydzić. Nie potrzeba nim gardzić. Gdyż nie przynosi on nam ujmy. Nie plami naszego honoru. Nie jest skazą na naszym charakterze. Przeciwnie. Świadczy na naszą korzyć, pokazując, że nie jesteśmy bogami. Zaiste, nie jesteśmy bogami, ale boskimi stworzeniami. To jest: istotami delikatnymi, kruchymi. W bycie swoim nie niezależnymi. O swoje istnienie nieustannie drżącymi. Permanentnie się trwożącymi.
Niepokój, o którym mowa, a więc niepokój zrodzony z konfrontacji ze straszliwym żywiołem, acz nie jest on wcale dla nas przyjemnym, jest naszym dobroczyńcą. Podarowuje nam on bowiem, odsłania przed nami prawdę o nas samych. Prawdę, od której, jak podpowiada mi moje rozeznanie w sprawach ludzkich, stronimy. Której się boimy. Przed którą uciekamy, nie mając zamiaru jednać się z nią i bratać. Bo prawda ta nie jest nam wygodną. Nie jest nam na rękę. Tym cenniejszą zatem przysługę wyświadcza nam ów niepokój będący owocem napaści na nas wielkiej wody, ofiarowując nam tę właśnie, a nie inną prawdę. I zmuszając nas do zadumy i refleksji. Tym większym okazuje się on naszym dobroczyńcą, składając nam w darze coś, co domaga się od nas wewnętrznego wysiłku. Trudu. Pracy.
Prawda rzeczona obwieszcza, że jesteśmy mali. Mali – maleńcy, malutcy – i słabi. Bezbronni, bezsilni, bezradni. Skazani na upadek. Klęskę. Porażkę. A niewykluczone nawet, że głosi prawa rzeczona, że jesteśmy nikim czy niczym.
Malarsko nadzwyczaj udatnie, uważam, prawdę tę – albo precyzyjniej, a zatem lepiej: prawdę do tej bardzo zbliżoną – wyraził Caspar David Friedrich, jeden z najwybitniejszych przedstawicieli sztuki romantyzmu. Może i w innych swoich obrazach, ale najdobitniej, jak mi się na chwilę obecną wydaje, w obrazie zatytułowanym „Mnich na brzegu morza”.
Oto widzimy na płótnie jedną postać ubraną w długą ciemną szatę. To tytułowy zakonnik. Mnich. Stoi na wydmowym, bo chyba nie skalistym, wybrzeżu morskim, gdzieniegdzie porośniętym trawą, w miejscu, w którym ląd najbardziej wcina, wrzyna się w morze. Lata nad nim parę ledwie dostrzegalnych białych ptaków, najpewniej mew. Jest zwrócony tyłem do oglądającego dzieło. Wpatruje się w rozpościerający się przed nim bezkres oceanu i nieba, które wypełniają więcej niż trzy czwarte obrazu. Woda oceanu jest ciemna, niemalże czarna i wzburzona. Co kawałek zdobią ją białe grzywy fal. Z kolei niebo mieni się kilkoma kolorami i różnymi ich odcieniami. Na linii horyzontu jest barwy morza, najciemniejsze, potem zaś, wyżej, jaśniejsze, niebiesko-szaro-białe. Lecz najważniejsze pozostaje dla mnie w malowidle tym jedno. Mianowicie kontrast między niewielką, malutką postacią mnicha a ogromnie rozległą przestrzenią morza i nieba. Napięcie, przez każdego widza, jak mniemam, wyraźnie odczuwane, między małością człowieka a bezmiarem przyrody, matki natury.
Li-boski???
A co z pierwszym przykazaniem?