Markiewków życie pełne słodyczy [reportaż]
Choć los nie zawsze obchodził się z nimi łaskawie, na nic się nie skarżą. Od 26 lat dzielą życie prywatne ze wspólną pasją, którą jest cukiernictwo. A przepis na udany związek mają prosty: dobierać odpowiednie składniki i sobie nie przesładzać.
Łakocie, które wodzą na pokuszenie
Przed domem Markiewków w Markowicach roztacza się słodki zapach, który jest najlepszą wizytówką istniejącej tu od lat 30. ubiegłego wieku piekarni, a następnie ciastkarni. My trafiamy do niej w wyjątkowej chwili, bo 14 lutego, czyli w święto zakochanych. Na kuchennych blatach stoją walentynkowe torciki w kształcie serduszek, a cała załoga dosłownie sprintem pokonuje odległości między lodówkami a stojakami, na których układa się gotowe do transportu ciastka.
Wokół nas, niczym wieżowce, rosną kolejne piętra łakoci, a ja się zastanawiam jak wśród tego dobrodziejstwa walczyć z łakomstwem. – Od zapachów to nam brzuchy nie rosną – kwituje ze śmiechem pan Gienek, który pracuje w firmie od 22 lat. Jego koleżanki dodają, że pokusie ulegają często i nawet przy ciężkiej pracy nie są w stanie zbić wszystkich kalorii. A jest co robić. Pierwszy pracownik zmiany z ciastkarni zaczyna pracę o 3.00, reszta przychodzi na 5.00. O 10.00 gotowe produkty dwoma samochodami rozwożone są do cukierni. – Stanowimy zgrany zespół. Tu każdy wie co ma robić i nikt nikogo nie musi pilnować – mówi Anida Markiewka, która dla pracowników jest po prostu panią Anią. Wypieki to jej pasja. Często trafia do swojej pracowni w weekendy, kiedy inni mają wolne, by w spokoju sobie poeksperymentować. Pierwszymi odbiorcami nowych smakołyków są mąż Adam i oczywiście pan Gienek. – Im zawsze wszystko smakuje i na żadną krytykę nie mogę liczyć – mówi ze śmiechem szefowa, która ceni sobie również tradycyjne przepisy. – Dostałam kiedyś od Elżbiety Chroboczek z Kuźni Raciborskiej przepis na piernik z bakaliami, a recepturę na drożdżowe ciasto przejęłam od pani Baruchowej, która z mężem prowadziła tu przed wojną piekarnię – tłumaczy pani Ania.
Sercem zakładu jest do dziś piec, który pozostał po pierwszych właścicielach. Przeszedł już niejeden remont i został przerobiony na gaz, ale wciąż funkcjonuje i jak mówi pani Markiewka, wypiekane w nim pieczywo ma niepowtarzalny smak. Mają je również orzeszki, czyli kruche ciasteczka z masą alkoholową, z którymi łączy się kolejna historia. – Nieżyjąca już Helena Dudek, przez całe życie piekła dla markowiczan ciastka. Ja sama zamawiałam je u niej na komunię mojej córki. Kiedy już nie miała sił, by kontynuować kulinarną pasję, podarowała mi swoje foremki wraz z recepturami. Za każdym razem kiedy robię orzeszki, myślę o niej – mówi pani Ania i dodaje, że najważniejszym przedmiotem w pracowni, traktowanym właściwie jak amulet, jest nóż, który odziedziczyła po przedniej właścicielce piekarni. – Zawsze miałam szczęście do starszych osób, którym wiele zawdzięczam, ale kiedy myślę o tym co zrobiła dla nas pani Baruchowa to jestem przekonana, że los nie bez powodu zaprowadził nas do Markowic, z którymi związaliśmy całe swoje życie – podsumowuje.
Jak pani Baruchowa zyskała nową rodzinę
Kiedy ostatni transport z ciastkami wyrusza w teren, pani Ania zabiera nas do domu, gdzie czeka na nas jej mąż. Wchodzimy do pokoju, a oni tłumaczą, że za ścianą, za którą dziś jest szatnia, wcześniej był magazyn mąki, a z drugiej strony przedpokoju znajdował się sklep. Taki stan rzeczy zastali, gdy, jako młode małżeństwo, trafili do Markowic w 1985 roku. Szukali wtedy pokoju z kuchnią do wynajęcia, a pani Baruchowa, 80-letnia wdowa, żyła samotnie w dużym domu i chętnie młodych do siebie przyjęła. – Z opowiadań pani Otylii wiemy, że razem z mężem Richardem w latach 30. ubiegłego wieku założyli tu piekarnię, która prosperowała przez wiele lat. W 1954 roku firmę przejął GS Racibórz, który dzierżawił od właścicieli pomieszczenia i maszyny – tłumaczy pan Adam. Młodzi zatrzymali się w Markowicach tylko do czasu otrzymania mieszkania w Raciborzu. Przynajmniej takie mieli plany.
Pani Ania, która prowadziła wtedy pączkarnię w Kuźni Raciborskiej, miała spore doświadczenie zawodowe, które zdobywała u najlepszych cukierników w regionie. Jej pierwszym mistrzem był Witold Szytenhelm. – Był wspaniałym człowiekiem i bardzo wymagającym nauczycielem. Zawsze nam powtarzał: pamiętajcie, że trzeba kochać ten zawód. To on załatwił mi pracę u Alojzego Kojzara w Raciborzu, gdy przeprowadziłam się do Markowic – mówi pani Ania.
Kiedy okazało się, że mieszkanie na Lotniczej będzie gotowe za kilka miesięcy, pani Baruchowa, która nie miała własnych dzieci, zadecydowała, że młodych z domu nie puści. – Nigdzie stąd nie odejdziecie. Ja wam to wszystko przepiszę – oznajmiła nam któregoś dnia i tak się zaczęła nasza przygoda z Markowicami – tłumaczy pan Adam, który z tego powodu musiał dokonać zawodowego wyboru. – Byłem mechanikiem samochodowym i z cukiernictwem nie miałem nic wspólnego. Żona postawiła sprawę jasno: albo angażuję się w firmę, albo w to nie wchodzimy – tłumaczy pan Markiewka.
Budowanie własnej firmy stało się możliwe w 1988 roku po odzyskaniu piekarni od GS-u. – Zaczęliśmy od gruntownego remontu. Cukiernią zajęła się żona, a nad piekarnią, którą do 1992 roku wynajmowaliśmy, sprawowałem nadzór ja – mówi pan Adam, który bardzo szybko wszystkiego musiał się nauczyć. Dziś produkty pod szyldem Markiewki trafiają do cukierni w Kuźni Raciborskiej, Nędzy i dwóch w Raciborzu, a firmę wspomaga wiedzą zdobytą na studiach córka Joanna, która ukończyła inżynierię produkcji na Politechnice Śląskiej. Nie wiadomo, czy 10-letni Samuel dołączy kiedyś do siostry. – Nigdy nie narzucaliśmy dzieciom jaką drogę życiową mają wybrać. To, że córka zdecydowała się po studiach do nas wrócić jest jej suwerenną decyzją – mówi pani Ania.
Od tego co się kocha urlopu nie ma
Markiewkowie zgodnie przyznają, że cukiernia, która kiedyś była traktowana przede wszystkim jako źródło dochodu, stała się teraz ich pasją. Pani Ania bez swojej pracowni nie potrafi już żyć, a jej mąż wspólne hobby wyjaśnia anegdotą. – W biblii jest napisane, by dzień święty święcić, ale o wolnych sobotach i urlopach niczego nie znalazłem, więc do odpoczywania specjalnych powodów nie ma – wyjaśnia ze śmiechem. A tak na poważnie przyznaje, że dom i praca w jednym miejscu mają swoje plusy i minusy. Bliskość jest zaletą np. w przypadku awarii, z drugiej jednak strony cały czas jest się w pracy. Nawet domek letniskowy wybudowali w Kuźni Raciborskiej, bo stąd zawsze zdążą dojechać do ciastkarni.
Choroba nie pozwala panu Adamowi na zbyt aktywne życie, ale dzięki temu, że córka jest teraz w firmie, mogą sobie pozwolić na kilkudniowe rodzinne wycieczki. – Po dwudziestu latach żona zabrała mnie na grzybobranie. Pojechaliśmy do Dziergowic i ten kontakt z przyrodą bardzo mi się podobał – tłumaczy pan Adam, a jego żona dodaje, że każdy wyjazd w nowe miejsce kończy się w cukierni. – Uwielbiamy próbować nowe produkty i poznawać nowe smaki. Szczególnie bliskie są mi ciastkarnie w Ustroniu, gdzie zawsze chętnie wracamy.
Wszyscy, którzy znają wyroby cukierni Markiewka wiedzą, że daleko im do orientalnych smaków. – Całe życie pracuję nad tym, by nasze ciastka nie były za słodkie. One mają być delikatne i wyważone, dlatego nigdy nie znajdą u mnie uznania angielskie torty z ich cukrowymi masami, które są dziś takie modne – mówi pani Ania, a jej maż dodaje, że u Anglików, oprócz tortów, nie podoba mu się też architektura i moda, nie wspominając już o kobietach. Na wyjątkowe okazje będą więc proponowali torty szwarcwaldzkie, bezowe z ajerkoniakiem, a dla spragnionych nowych doznań smakowych, niedawne odkrycie szefowej – torty cytrynowe z kardamonem. – Oprócz sprawdzonych receptur mamy bardzo dobrą organizację pracy – podsumowuje pani Ania. – Dlatego tam nie wchodzę, żeby niczego nie popsuć – dodaje ze śmiechem jej mąż.
Rozmawiamy siedząc przy stole i zajadając sławny sernik raciborski. Moją uwagę przykuwa stojące obok niemieckie pianino August Forster. Skąd to zamiłowanie do muzyki? Okazuje się, że pani Ania ma ją w genach. Muzykował dziadek, mama, a tata Achilles Suchanek często grywał w restauracjach i akompaniował nawet Wioletcie Willas. Na pianinie grają dzieci Markiewków, a i pan Adam miał swoją przygodę z muzyką. – Jako chłopiec uczyłem się u Suchanka gry na akordeonie, ale kiepski był ze mnie uczeń – kwituje swoje zdolności, a pani Ania zdradza nam, że największym marzeniem rodziny jest otwarcie kawiarni, w której ktoś grałby na fortepianie. Instrument już jest. Ma 114 lat i czeka na wyjątkową okazję. A Markiewkom, po 29 latach wspólnego dzielenia życia prywatnego i zawodowego nawet przez myśl by nie przeszło, że mogliby tego marzenia nie zrealizować. – Mamy czas. Przed nami następne 29 lat i na urlop się jeszcze nie wybieramy – podsumowuje pan Adam.
tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Paweł Okulowski