Kiedy arena staje się życiem [REPORTAŻ]
W tym roku sprzyjająca aura sprawia, że wyruszają w trasę wcześniej niż zwykle. Racibórz wita ich jednak strugami deszczu, jakby na potwierdzenie starego powiedzenia, że jak przyjeżdża do miasta cyrk lub wesołe miasteczko to będzie padać.
Mijamy bramę z kolorowym napisem i na kilka godzin stajemy się gośćmi cyrkowej braci. Odwiedzamy jej przyczepy kempingowe, które przez wiele miesięcy zastępują domy, przyglądamy się przygotowaniom do spektaklu i próbujemy zrozumieć na czym polega magia cyrku, bez którego jego artyści nie wyobrażają sobie życia.
Po drabinie do szczęścia
W ciągu jednego sezonu odwiedzają z programem 200 miast. Codziennie pokonują wielokilometrowe trasy i śpią w innym miejscu. – Właściwie nie odczuwamy tych zmian tak mocno, bo my żyjemy w swoim miasteczku. Nawet przyczepy staramy się ustawiać zawsze tak samo, żebyśmy się nie musieli szukać – tłumaczy właściciel Cyrku Arena Mirosław Złotorowicz, który jest absolwentem nieistniejącego już Państwowego Studium Cyrkowego w Julinku. – To była bardzo prestiżowa szkoła. Uczyła nas kadra wyszkolonych artystów cyrkowych i byłych sportowców z Warszawy. Mieliśmy zajęcia z gimnastyki, żonglerki, ekwilibrystyki, clownady i baletu. Mieszkaliśmy w internacie i ćwiczyliśmy od rana do wieczora – opowiada artysta, który po dwóch latach nauki otrzymał dyplom aktora cyrkowego w woltyżerce na koniu. Dzięki istniejącemu przy studium impresariatowi, podobnie jak wielu innych adeptów szkoły, szybko znalazł pracę.
Z żoną Agnieszką występował na arenie ponad 20 lat. – Stanowiliśmy duet ekwilibrystów na drabinach. To był ogromny stres wziąć na siebie odpowiedzialność za tę drugą osobę, bo nie wszystkie ćwiczenia można było wykonywać z zabezpieczeniami. Jest bardzo duże ryzyko, bo jeden błąd może nas doprowadzić do kalectwa – tłumaczy artysta. Od dwóch lat nie występuje na drabinach i jak sam przyznaje, nie mógłby już do tego wrócić. – Żeby wejść na drabinę, trzeba być świetnie przygotowanym i kondycyjnie i psychicznie. Po takiej przerwie trudno jest osiągnąć taką samą zwinność i szybkość – tłumaczy. Na szczęście w swojej karierze, oprócz złamanej ręki, nie przeżył żadnych poważnych wypadków. Pani Agnieszka wycofała się z pracy w cyrku gdy pojawiły się dzieci. Dziś na stałe mieszkają w Starachowicach, gdzie pod miastem mają dużą bazę z nowoczesnymi stajniami, halę remontową i hotel dla pracowników.
– Rozłąka z rodziną teraz jest łatwiejsza. Spotykamy się co 2 tygodnie, bo tak ustalam miejsca występów, by na początku trasy być blisko domu. A kiedy zaczynają się wakacje, rodzina do mnie dołącza – mówi pan Mirek. 13-letni Maciek i 5-letni Mateusz towarzyszą tacie w trasie i pracy, ale jest jeszcze za wcześnie by wiedzieli czy z cyrkiem zwiążą swoje życie. – Nie zamierzam im niczego narzucać. Sam decydowałem o swojej przyszłości, więc uszanuję ich życiowe decyzje. Przeszedłem długą drogę od biednego artysty, który nie miał często co jeść, do właściciela pierwszoligowego cyrku, który stworzyłem od podstaw. Czuję się człowiekiem spełnionym zawodowo – podsumowuje z uśmiechem Mirosław Złotorowicz i dodaje, że najbardziej szczęśliwy jest wtedy, gdy może podarować ludziom dwie godziny niezapomnianych przeżyć.
Żonglowanie czasem
Oleg Czapla występował w wielu krajach Europy, ale to nie pieniądze tylko dobra atmosfera decydują o jego wyborach. – My tu jesteśmy jak jedna rodzina. Spędzamy ze sobą wiele miesięcy i wszystko musi grać – tłumaczy. Na co dzień żongluje piłeczkami i maczugami, ale w jednym z programów krakowskiej telewizji zamienił je kiedyś na patelnie. – Poćwiczyłem jeden dzień i się udało – mówi Oleg, który miał zaledwie 11 lat, gdy trafił we Lwowie do istniejącego przy domu kultury koła żonglerki. – Na początku chciałem zostać piłkarzem, ale potem brat poznał mnie ze swoim kolegą, który się tym zajmował i po podstawówce znalazłem się w Szkole Cyrkowej w Kijowie – dodaje. Po czteroletniej nauce zaczął pracę w cyrku w Moskwie, skąd na dwa lata trafił do wojska. – Kiedy dowódca zobaczył mnie na plakacie reklamującym nasze występy, zaproponował mi prowadzenie klubu rozrywkowego – mówi ze śmiechem. Po powrocie rzucił się w wir pacy, objeżdżając wszystkie miejsca od Uralu, po Syberię. – W Związku Radzieckim istniało wtedy 76 państwowych cyrków, a my jako artyści dostawaliśmy telegram z informacją kiedy i do którego z nich mamy się zgłosić na występy. Dawali nam pieniądze na podróż, bilety i jechaliśmy – wspomina artysta. Wszystko skończyło się wraz z upadkiem Związku Radzieckiego. Każde nowe państwo mogło stworzyć własny, narodowy cyrk, ale czasy świetności sztuki cyrkowej już nigdy nie powróciły.
W 1993 roku Oleg przyjechał do Polski. – Zwiedziłem kilkanaście krajów, ale tu mi się bardzo podoba. Mogę się bez problemu porozumieć, odpowiada mi mentalność Polaków, którzy już potrafią rozróżnić Rosjanina od Ukraińca – tłumaczy i dodaje, że bardzo przeżywa to co teraz dzieje się na Ukrainie. – Tam mieszka moja mama i brat z rodziną. We Lwowie zbudowałem dom i do niego zawsze powracam, gdy nie jestem w trasie. Wierzę, że wszystko skończy się dobrze, bo inaczej być nie może – mówi artysta. – To czego można żonglerowi życzyć? – Aby jak najdłużej zachował zdrowie i sprawność. W tym zawodzie trzeba ścigać się z czasem – podsumowuje.
Oswajanie strachu
Jak mogło się potoczyć życie chłopca urodzonego w cyrku i wychowywanego między dzikimi zwierzętami? Oczywiście został treserem. – Ojciec pracował z tygrysami, lwami, jaguarami, czarnymi panterami i leopardami. Mama miała numer z hipopotamem i pięcioma tygrysami. Kiedy wyruszyli w kolejną trasę była w ciąży. Przyszedłem na świat na którymś postoju naszego cyrku – tłumaczy Thomas Ringel. Dopóki był mały, towarzyszył rodzicom mieszkając razem z nimi w przyczepie kempingowej. Gdy poszedł do szkoły, zaopiekowali się nim dziadkowie. Zwierzęta zawsze były mu bardzo bliskie, więc z wyborem kierunku studiów nie miał kłopotu. Skończył zoologię na Uniwersytecie w Pradze, a potem poszedł w ślad rodziców: Olgi i Iwana. – Kiedy skończyła się komuna, państwowe cyrki przestały funkcjonować. Treserzy dostali od władz propozycję, że albo kupią od państwa zwierzęta, które tresowali, albo pójdą one na odstrzał. Mój ojciec wziął wtedy kredyt i wykupił 8 tygrysów i hipopotama, musiał też kupić ciężarówki do ich przewozu i bazę – opowiada artysta, który przejął po nim schedę.
Żona Olga też pochodzi z rodziny cyrkowej. Występuje na pokazach z hula-hop. Dzieci Ringelów, tak jak kiedyś ich tata, dopóki były małe jeździły w trasy z rodzicami. Teraz zajmuje się nimi babcia. Czy pójdą w ślady dziadków i rodziców? – 15-letnia Olga chce być lekarką a 13-letni Thomas trzy lata temu dostał się do finału czeskiej edycji „Mam talent”. Pięknie śpiewa i występuje od tego czasu w musicalach – opowiada Thomas, który oswaja nie tylko zwierzęta, ale i własny strach. – Nie wolno się bać, jeśli pojawia się niepewność, to lepiej do klatki z lwami nie wchodzić. One muszą czuć przede mną respekt, ale ja taki sam respekt muszę czuć wobec nich. Tu jest też potrzebny wzajemny szacunek. W klatce nie mam żadnych zabezpieczeń. Wszystko zależy ode mnie, od nich i od Boga – opowiada treser. Zwierzęta stały się dla Ringelów członkami rodziny. – Mam świetnego weterynarza, który specjalizuje się w dzikich zwierzętach i w razie potrzeby potrafi dojechać do nas bez względu na to gdzie się znajdujemy – wyjaśnia treser i dodaje, że jego największym marzeniem jest założenie małego ogrodu zoologicznego, gdzie mogłyby żyć wszystkie ich zwierzęta. To marzenie nie jest wcale oderwane od rzeczywistości, bo w domu Ringelów, niedaleko Kutnej Hory, już dziś mieszkają razem z nimi tygrysy i hipopotam.
Balansowanie na krawędzi
Kiedy pięcioletnia Ania postanowiła, że będzie występować w cyrku, nikt z jej rodziny nie potraktował tego poważnie. Za miesiąc, góra dwa jej przejdzie – myśleli. Ale upór małej dziewczynki wszystkich zaskoczył. – Jeździłam cztery razy w tygodniu z Doniecka do szkoły w Konstantynówce. Tam na trzygodzinnych zajęciach z gimnastyki poznawałam podstawy akrobatyki – tłumaczy Anna Kołtakczan. Miłość do tego zawodu była tak ogromna, że nie było już odwrotu. Pierwszy raz trafiła do cyrku rosyjskiego na Uralu. – Miałam wtedy zaledwie 13 lat, ale rodzice zgodzili się, bo to był tylko miesiąc. Potem każde wakacje spędzałam występując na arenie, aż do ukończenia szkoły – tłumaczy akrobatka. Z mężem Aleksandrem pracuje od sześciu lat. Przygotowują wspólnie akrobacje na linie pionowej i ekwilibrystykę na trapezie. Muszą się rozumieć tak samo dobrze na ziemi jak i pod kopułą areny, bo wzajemnie za siebie odpowiadają. Tu nie ma miejsca na kłótnie, ani nieporozumienia bo ceną jest życie. – Niech pani zobaczy – Anna pokazuje wielkiego sińca pod okiem Aleksandra – kopnęłam go nogą. Takie wypadki często się zdarzają, ale zawsze niechcący – dodaje ze śmiechem.
W malutkiej przyczepie kempingowej toczy się ich całe życie. Poza trasą mieszkają w Kijowie, ale ich córka, 8-letnia Anastazja jest z babcią w Doniecku. Przez wiele lat towarzyszyła mamie w pracy, ale gdy musiała iść do szkoły Anna chciała jej zapewnić stabilizację. – Bardzo za nią tęsknię, ale wiem, że wykształcenie jest ważne. Przyjedzie do nas na wakacje – tłumaczy akrobatka i dodaje, że jej córka kocha cyrk i uwielbia ćwiczyć, niewykluczone, że wybierze więc taką samą drogę życiową. Pytam Annę, czy właśnie tego chciałaby dla córki. – Kiedy występuję sama, nie myślę o strachu i ryzyku, ale trudno mi sobie wyobrazić co bym czuła, gdyby Anastazja była na linie. Pewnie serce by mi wyskoczyło z piersi – przyznaje. Sama nie potrafiłaby jednak zrezygnować z cyrku, podobnie jak pozostali moi bohaterowie, którzy powracając na cztery miesiące do domu, od razu zaczynają myśleć o następnej trasie. On nie jest dla wszystkich, ale jeśli już ktoś się w nim odnajdzie to drogi powrotnej nie ma, bo cytując słowa piosenki Wojciecha Młynarskiego, kto na co dzień żyje w cyrku, temu cyrkiem zdaje się normalne życie.
Tekst Katarzyna Gruchot
Zdjęcia Paweł Okulowski