Rodzinna historia stolarstwa Grzesików [REPORTAŻ]
– Wychowałem się przy strugnicy, gdzie młotek i kawałki drewna były moimi najlepszymi zabawkami. Całe życie spędziłem w stolarni i dziś nie wyobrażam sobie już innej pracy – tłumaczy Adrian Grzesik, który po dziadku i ojcu kultywuje rodzinne rzemiosło. W firmie pomaga mu żona Iwona, tak jak wcześniej jego mama pomagała ojcu, a babcia dziadkowi, bo w tej rodzinie kobiety zawsze były motorem napędowym swoich mężów.
Maszyny, które ocaliły warsztat
Tradycję stolarskiego rzemiosła na Starej Wsi zapoczątkował jeszcze przed wojną Alfred Ronczka. – Ojciec otworzył swój pierwszy warsztat w 1932 roku. Wcześniej uczył się i pracował w fabryce mebli Maxa Tschaudera, zrobił dyplom czeladniczy, a potem mistrzowski – wspomina Łucja Grzesik, a jej mąż dodaje, że w tej fabryce zaczynali wszyscy cenieni przed wojną stolarze, a wśród nich Waniek ze Studziennej i Rostek z Wojnowic. Kiedy w 1939 roku pan Alfred został powołany do wojska, jego żona Gertruda wzięła na swoje barki prowadzenie dobrze prosperującej stolarni. – Mama była stanowczą kobietą i potrafiła swoich racji bronić. Dawała sobie świetnie radę z pracownikami i uczniami, ale radzieckiej armii zatrzymać nie mogła. Spalili nam wszystko. Zaczęło się od bomby, która spadła na dom sąsiada, potem ogień zajął pobliskie posesje. Pamiętam jak stałyśmy z mamą na górce w Miedoni i patrzyłyśmy na płonące budynki, których żołnierze nie pozwalali gasić – dodaje pani Grzesik.
Kiedy w 1946 roku pan Alfred wrócił do domu, nie był w stanie docenić trudu, jaki włożyła w budowanie firmy jego żona, bo zastał już tylko ruiny. – Powyciągaliśmy najpierw z gruzów maszyny, bo to był nasz cały majątek, a potem zaczęliśmy odbudowywać warsztat – wspomina pani Łucja. Z wojennej pożogi cudem ocalała taśmówka, cztery brzozowe strugnice oraz maszyna wieloczynnościowa. – Można było na niej wykonać prawie cały mebel. To była wyrówniarka, grubościówka, tarczówka, frezarka i wiertarka jednocześnie. Pracował na niej mój teść i pracowałem ja, dopiero syn wymienił ją na bardziej nowoczesną bo tamta miała za wolne obroty – mówi pan Stanisław.
Kiedy cała rodzina zajmowała się odbudowywaniem domu i zakładu, urzędnicy, w ramach komunistycznej akcji przywracania polskości na Śląsku postanowili nadać Ronczkom nowe imiona. Z mocy prawa Alfred został Alojzym, a jego starsza córka Rita – Moniką. Wszystko na papierze, bo w rzeczywistości, tak jak w przypadku wielu innych, rdzennych mieszkańców tych terenów, nikt na co dzień nie posługiwał się nimi. – Tylko ja nie miałem nigdy problemów ze Stanisławem. Nawet mi kiedyś powiedzieli, że z takim imieniem to pewnie byłem w powstaniu – śmieje się pan Grzesik.