Niemiec ze Śląska, który walczy o większą Polskę
– Był czerwiec. Fajna pogoda. Ja ze szkoły prziszeł. Kolega mówi: Lotar puć, pójdziemy się kąpać. Ale przyjechało wojsko. My legli na trawie i patrzyli, a oni zaczeli koliki bić. Powiedzieli do mamy, że to wojskowe sprawy. Ale za chwile sąsiad krzyczy, że będą mienić granica, że on idzie do Czechów. Wtedy mama mówi, żebym jechał ku fatrowi i powiedzioł mu, że granica będą zmieniać. No i ja prziszeł do niego i mówię, że mutti mnie posłała, że będą granica mienić, że pół zagrody będziemy mieli w Czechach... Fater siedział z siekierą w ręku chwilę, potem strzelił nią w pień, zaczął się drzeć i krzyczeć: „Pierunie po coś tu prziszeł mi nerwy zepsuć. Siedzieliście w Niemcach, w Bajerach, i tu wróciliście. Ja to wiedział, że my se tu nigdy nie będziemy mieć dobrze”. Potem siednył se i płakoł – w tych słowach Lothar Wittek z Rudyszwałdu w powiecie raciborskim wspomina dzień, w którym granica państwowa rozdzieliła pole Wittków i zmieniła ich życie na dziesięciolecia. Choć od tamtych wydarzeń minęło 67 lat, pan Wittek nie traci nadziei na powrót do normalności. Tym bardziej, że w czasie epidemii COVID-19 znowu uniemożliwiono mu dojazd na własne pole.
Co ten komunismus planuje?
Od 1947 roku Wittkowie w komplecie gospodarzyli już na ojcowiźnie. Rodzina żyła w biedzie. Część zabudowań gospodarczych nie została odbudowana po pożarze wznieconym w 1945 roku przez cofające się wojska niemieckie. Dzieciom obrywało się za mówienie po niemiecku. Wtedy wielu mieszkańców Rudyszwałdu zmieniło niemieckie imiona na polskie odpowiedniki. – Wszyscy na około dali se poprzepisywać imiona. Nawet tacy, co wcześniej byli w SA i SS* – mówi pan Lothar. Wittkowie nie zmienili swoich imion, ograniczyli się do pominięcia w nazwisku jednego „t”.
Ojciec opowiadał o niewoli na Syberii, gdzie próbowano go przekonać do komunizmu. – Dostali książki po niemiecku, w których pisało, co ten komunismus planuje, że będziemy pięć roków robić za darmo, ale potem będziemy żyć jak pączki w maśle i wszystko będzie za darmo. No ale on powiedzioł, że to jest niemożliwe, żeby takie państwo mogło funkcjonować – wspomina Lothar Wittek.
Josef Wittek nie należał do NSDAP. W czasach komunizmu nie przystąpił również do PZPR, choć nakłaniano go do tego. Podobnie było z Lotharem, którego do współpracy kontrwywiadowczej próbowali namówić wopiści**. – Przychodzili oficerowi z Raciborza, z Gliwic. Mówili, że potrzebują pomocy, że nam też pomogą... Chcieli, żebyśmy meldowali, kto przekracza granicę. Ale mi fater godoł, że jak podpisza, to będę musiał donosić... I jo tego nie podpisoł – mówi pan Wittek, który z powodu niechęci do władz komunistycznych stracił pracę w odlewni w Boguminie.
Życie na granicy
Wróćmy do lat pięćdziesiątych. Właśnie wtedy zmieniono granicę między Polską a Czechosłowacją. Ziemia Wittków została rozdzielona pomiędzy Polskę a Czechy. Jakby tego było mało, część gruntów została zajęta pod szeroki na 15 metrów pas graniczny, na którym wzniesiono ogrodzenie z drutu kolczastego. Przy okazji wysypano tam gruz, co trwale pogorszyło jakość roli. Wrazem z przesunięciem granicy Wittkowie utracili również możliwość swobodnego dojazdu do jednego ze swoich pól.
Aby gospodarzyć na swoim, Wittkowie potrzebowali specjalnej przepustki. Starali się o nią w siedzibie Wojsk Ochrony Pogranicza w Raciborzu. Dokument był ważny przez sześć miesięcy – od 15 kwietnia do 15 października. W pozostałych miesiącach rodzina nie miała dostępu do swoich gruntów za granicą, mimo że znajdowały się zaledwie kilkanaście metrów od ich domu.
Na części gruntów rodziny Wittków Czesi urządzili dzikie wysypisko śmieci. Pole, o którym sądzono, że zostało upaństwowione, było regularnie rozjeżdżane przez maszyny rolnicze. Choć gospodarze z Rudyszwałdu prosili przedstawicieli władz PRL o pomoc, te nie wstawiały się za swoimi obywatelami.
– Cyrki tu były. Musieliśmy co roku udowadniać, że pole jest nasze. Na granicy malowali jakie fleki mają krowy, żebyśmy ich nie zamienieli. Żonę raz zawrzyli z wozem siana pomiędzy szlabanami i nie chcieli puścić... Nie chcieli słuchoć, że zaraz będzie padoć. Na mnie donosili, żem nielegalnie granica przekroczył, a ja miałech przepustka. Pięć razy byłech wołany na milicja, zamknięty w Raciborzu. Chcieli, żebych podpisoł, żem nielegalnie przekroczył, ale ja nie podpisałem. W końcu poszli do komendanta z jednostki w Raciborzu. Dopiero on ich wszystkich opier... za to, że chcą autochtonów zamykać – mówi nasz bohater.
– Człowiek tu był taki zawrzyty. Tu granica, tam granica – dołącza do rozmowy Dorota Wittek, żona pana Lothara. To również Ślązaczka, tyle że w jej domu rodzinnym przy dzisiejszej ulicy Cegielnianej w Raciborzu nie mówiło się po niemiecku, ale po śląsku – polsku. Miała 21 lat, gdy wyszła za Lothara. W październiku zeszłego roku świętowali jubileusz 50-lecia małżeństwa.
Ludzie
Były Prezes Rady Ministrów
Taki po krzywdzony nie umiał na pole się dostać, a zapore z tyłu sam se przestawił i jeździł normalnie na pole, redakcja go słucha jak jakiegoś Boga i pisze nie prawde .